„Sekretne życie pszczół” to ekranizacja słynnej powieści Sue Monk Kidd. Dla widzów, którzy nie zetknęli się z książką zwodniczy może być tytuł filmu, brzmiący niczym zapowiedź kolejnej animacji Pixara. Nic bardziej mylnego, bowiem film nie jest obrazem lekkim i beztroskim, a tytułowe pszczoły, to zdecydowanie bohaterki planu dalszego, choć ich obecność nie pozostaje bez znaczenia.
Czternastoletnią Lily poznajemy w momencie, kiedy wyznaje, że jako czterolatka zabiła swoją matkę. Początek iście szokujący. W dalszej części filmu obserwujemy życie dziewczynki naznaczone żalem i poczuciem winy. Śledzimy jej codzienność u boku agresywnego i nieradzącego sobie z życiem ojca oraz podziwiamy siłę, z jaką znosi upokorzenia i biedę. Wszystko do momentu, kiedy postanawia wraz ze swoją nianią Rosaleen opuścić miejsce, w którym jej źle i wyruszyć do miasta, którego nazwę odczytuje na obrazku - ostatniej z pamiątek po matce. Obie podróżniczki schronienie znajdują w domu pani Augusty mieszkającej wraz z dwiema siostrami – egocentryczną June i trochę niedorozwiniętą May. W pasiece pani Augusty Lily oswaja się z pszczołami, które od zawsze ją fascynowały, poznaje tajniki produkcji miodu, ale przede wszystkim – stopniowo odnajduje spokój, pewność siebie i wspomnienia o matce.
Podróż Lily jest nie tylko ucieczką od nieobliczalnego ojca, lecz także podróżą w sensie czysto metaforycznym. To wycieczka w głąb siebie, długa droga w poszukiwaniu własnej tożsamości, droga, którą do przebycia ma każdy człowiek. To opowieść o pragnieniu miłości, potrzebie akceptacji, poszukiwaniu własnego miejsca na świecie i upartym dążeniu do prawdy, choćby ta prawda miała być bolesna. Wszystko to brzmi dosyć patetycznie i być może banalnie, ale zapewniam, że w ujęciu Giny Prince-Bythewood banalne nie jest. Otrzymujemy prawie dwugodzinną sekwencję scen wesołych, czasami zabawnych, przeplatanych co rusz wydarzeniami dramatycznymi. Są w filmie momenty wywołujące uśmiech na twarzy, są również te, które powodują, że niejednemu łezka się w oku zakręci. Mimo wielu scen dramatycznych film ma jednak pozytywny wydźwięk. Na klimat i ogólny odbiór obrazu ogromny wpływ mają plenery, scenografia oraz sączące się z głośników, delikatne gitarowe dźwięki, które wyśmienicie wprowadzają widza w klimat lat 60.
Twórcy filmu poruszają wiele istotnych problemów wykorzystując do tego wyraźnie nakreślone charaktery postaci drugoplanowych. Poprzez rolę niani Rosaleen (Jennifer Hudson), dotykają kwestii dyskryminacji czarnoskórych i ich walki o równość bytu i prawa wyborcze. Na przykładzie June (Alicia Keys) ukazują problemy człowieka zamkniętego w sobie, nieufnego, nieco egoistycznie nastawionego do świata, mającego trudności z wyrażaniem uczuć. Bardzo charakterystyczna jest również osoba infantylnej i niedorozwiniętej May (Sophie Okonedo), która w całym swoim zagubieniu, rozumie i odczuwa więcej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Trzeba przyznać, że prawdziwą perełką w filmie jest grająca główną rolę Dakota Fanning, która udowadnia, że wbrew temu, co się jej czasami zarzuca, wraz z dziecięcą twarzą nie traci swoich aktorskich zdolności. Wykreowana przez nią postać budzi sympatię, a jednocześnie współczucie. W roli Lily, na której śmierć matki odcisnęła ogromne piętno, z jakim przyszło jej żyć, Dakota jest niesamowicie wiarygodna i przekonująca. Dawka emocji, jaką serwuje nam w jednej ze scen końcowych, kiedy rozmawia z Augustą, jest wręcz niewyobrażalna.
Sam miód, którego w filmie jest całkiem sporo, nie osładza życia głównej bohaterki, nadaje mu jednak pewien sens, którego wcześniej brakowało. I chyba głównie o poszukiwaniu tego, dla każdego indywidualnego, sensu opowiadają książka oraz jej ekranizacja. I jeszcze o tym, że ludzie tak jak pszczoły – mają swój własny, niedostępny dla innych, wewnętrzny świat. I sekretne życie.