„Starcie Tytanów” Louisa Leterriera wdarło się z impetem na pierwsze miejsce box office'u. Pierwowzorem filmu jest obraz z roku 1981 „Zmierzch tytanów” Desmonda Davisa. Jednakże tylko temat, czyli inspiracja mitologią grecką, a dokładnie losami półboga, półczłowieka, Perseusza, który jest jedyną nadzieją dla ludzkości, jest tutaj wspólnym mianownikiem. Oczywiście odnajdziemy jeszcze kilka nawiązań do filmu Davisa, jak jarmarczna, mechaniczna, złota sowa czy lekko kiczowata wizja białego Olimpu lub moczarowej siedziby Kalibosa, jednakże „Starcie Tytanów” to film całkiem inny od swojego pierwowzoru. Skrojony na potrzeby widza XXI wieku.
Najpierw o plusach. Już w zwiastunie zachwycały dwie rzeczy. Patetyczna, symfoniczna muzyka i doskonałe efekty specjalne (wersja 2D). Tak jest i w filmie. Obydwa elementy perfekcyjnie komponują się ze sobą, tworząc jedną sugestywną dla widza całość. Istotnym zabiegiem jest zdynamizowanie fabuły w porównaniu do oryginału. W ten sposób tempo filmu jest niezwykle i niebezpiecznie szybkie. Wraz z bohaterami przemieszczamy się od przygody do przygody. Od potwora do potwora. Od walki do walki. Ta szaleńcza przygoda sprawia, że nie możemy ani przez moment złapać wytchnienia, a seans mija błyskawicznie. I tutaj trzeba zacząć mówić o słabszych stronach obrazu Leterriera. Przez to szaleńcze tempo szwankuje reszta. Historia potraktowana jest tu po macoszemu, jest tylko wstępem dla wielkiego widowiska. Nie został wykorzystany potencjał, jaki drzemał w mitologicznych postaciach. Nie wymagam, aby w filmie typowo rozrywkowym rys psychologiczny bohaterów był drobiazgowo poprowadzony, ale posłużenie się jedynie banałem jest karygodnym błędem. Nie zachwycają także tandetnie napompowane pietyzmem dialogi oraz nieumiejętne ukazanie relacji pomiędzy bohaterami. Przez te mankamenty nie można w 100% identyfikować się z losami bohaterów. Gdy już ktoś ginie, machamy na niego ręką i czekamy na kolejny etap podróży.
Twórca „Człowieka psa” świadomy, że jego film niejako od samego początku był skazany na kasowy sukces, nie zapomina o tych, którzy z mitologią grecką będą mieli kontakt właśnie pierwszy raz podczas seansu jego filmu. „Delikatne” wskazówki, kto jest kim lub czym w greckiej mitologii na początku irytują, ale człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego i w trakcie seansu jest już tylko lepiej, gdyż można traktować owe podpowiedzi jako element humoru. Muszę jednak zmartwić tych, którzy pójście do kina na „Starcie Tytanów” potraktują jako rozrywkę i naukę w jednym. Podobnie jak w „Zmierzchu Tytanów” mitologia została tutaj „odrobinę” podrasowana. W ten sposób zakończenie (notabene otwierające drogę do sequela) jest nieoczekiwane dla tych, którzy choć w zarysie znają mitologiczne historie. Ale w hollywoodzkich produkcjach to norma, że przypomnę sławetną i „zaskakującą” walkę Parysa z Menelaosem w „Troi”.
Słowo o aktorstwie. Sam Worthington (Perseusz) to najbardziej zapracowany bohater świata, to znajdzie się w środku wojny pomiędzy ludźmi a terminatorami, to ratuje magiczną Pandorę, a teraz grozi samemu Hadesowi. I choć w żadnym z filmowych wcieleń nie zachwyca warsztatem aktorskim, to sprawia, że ekran go lubi, a my wraz z nim. Na drugim planie Liam Neeson (Zeus) i Ralph Fiennes (Hades) niestety pozwalają, by charakteryzacja grała za nich. Na szczęście tę niedyspozycyjność dwóch znanych aktorów rekompensują nam piękne i melancholijne oczy Gemmy Arterton (Io).
Pomimo tych wszystkich minusów, które wymieniłam wyżej, w kinie bawiłam się przednie. Poza tym obraz niesie ze sobą duże pokłady optymizmu. W „Starciu Tytanów” ukazany jest początek Ery Człowieka. Człowieka, który może walczyć z bogami, potworami i z przeznaczeniem. A co najistotniejsze, może tę walkę wygrać.
Czysta, ludyczna rozrywka podszyta wiarą i nadzieją. By wyjść usatysfakcjonowanym z kina, wystarczy na 100 minut wyłączyć umysł i oglądać ten film poprzez swoje emocje. W końcu mity powinniśmy przeżywać, a nie rozumieć. Polecam.