Należę do pokolenia, które z zapartym tchem śledziło poczynania łyżwiarzy figurowych na lodzie. Ich zmagania sportowe były ucieczką z szarej rzeczywistości w cekinowy, magiczny, ekskluzywny świat Zachodu. Łyżwiarki były jak księżniczki Disneya. Piękne, utalentowane i realizowały marzenia. I była też ona. Kopciuszek, który nie pasował do tego magicznego, bajkowego świata. Do tej pory pamiętam Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Lillehammer, w których Tonya Harding występowała. Ona nie była księżniczką. Była mocno zbuntowana, piekielnie utalentowana i miała coś z ulicznego chuligana. Nie wpisywała się w kanon. I właśnie o tym jest film Craiga Gillespie. O dziewczynie, która miała predyspozycje stać się sportową legendą, ale poprzez uwarunkowania społeczne, niedopasowanie do świata jazdy figurowej oraz swój charakter stała się symbolem złamanej kariery i życia.
To nie jest obraz, który z chirurgiczną precyzją przedstawi nam historię ataku na Nancy Kerrigan, którego jedną z pomysłodawczyń była Harding. Reżyser postawił na relatywizm poznawczy. Już na początku obrazu dowiadujemy się, że prawdy się nie dowiemy. Każda z postaci w filmie ma swoją prawdę. Czasem po prostu nie chce się jej powiedzieć, czasem zwyczajnie pamięta się ją inaczej. „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” to wzburzony strumień wspomnień, który ma swoje odzwierciedlenie w świetnie zorganizowanej strukturze filmu (rwany montaż, wymieszana chronologia, wydarzenia ukazane z kliku punktów widzenia).
Jednak pomimo tej wymieszanej prawdy z fikcją, wyłania się obraz kobiety, która przeszła przez piekło dzieciństwa i mocno nieudane małżeństwo. Jej relacja z matką rzutowała na każdy późniejszy wybór. Znakomita rola Allison Janney jako LaVony Golden, nagrodzona została Oscarem za rolę drugoplanową. Postać odpychająca. Antyteza matki. Niekochająca, sroga, poniżająca, ukierunkowana tylko na swoje dobro. Najgorszy w jej postepowaniu jest fakt, iż tłumaczy swoje zachowanie dobrem dziecka. Tak przerażającej swą bezdusznością postaci matki nie było w kinie od dawna. Gdy już jesteśmy przy aktorstwie należy napisać o głębokiej i poruszającej kreacji Margot Robbie. Jakiś czas temu przeczytałam o tej szalenie zdolnej aktorce, że „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” to pierwszy film, w którym gra naprawdę główną rolę, gdyż wcześniej zawsze tylko „była” albo dziewczyną Wilka z Wall Street, Jokera czy Tarzana. Trudno z tym spostrzeżeniem się nie zgodzić. Jednak dostała szansę i gra wybitnie. Nie boi się oszpecenia. Jej postać jest niejednoznaczna, trudna do złapania w jakiekolwiek ramy. Majstersztyk umiejętności aktorskich Robbie widać w scenie z lustrem, w którym przegląda się tuż przed olimpijskim występem. Jest to postać rozdarta pomiędzy rzeczywistością a marzeniami, talentem a butą, miłością a nienawiścią.
„Jestem najlepsza. Ja, Tonya” to też obraz Ameryki klasy B. Gdzie przemoc czy zaściankowość są na porządku dziennym. To też obraz Ameryki żyjącej tym, co zobaczy w obiektywie kamery. Obraz społeczeństwa żywiącego się skandalem i tanią sensacją. Społeczeństwo kochało nienawidzić Harding. Sukces czy skandal trwają tylko chwilę do następnego chwytliwego tematu. Dlatego moim zdaniem, choć na okładce filmu widnieje porównanie do kultowego filmu Martina Scorsese „Chłopcy z ferajny”, to myślę że bliżej obrazowi Craiga Gillespie do „Urodzonych morderców” Olivera Stone’a. I w jednym i drugim mamy syntezę mediów, miłości oraz zbrodni. W podobny sposób również ukazują siłę mediów w kreowaniu rzeczywistości oraz uzależnianiu ludzi od siebie.
Reasumując bardzo ciekawy film. Świetnie zrealizowany, szczegółowo przemyślany i brawurowo zagrany. Craig Gillespie ma dar do lekkiego sposobu opowiadania historii, za którymi kryje się dramat człowieka. Widać tą umiejętność już w jego znakomitym debiucie „Miłość Larsa” z perfekcyjną rolą Ryana Goslinga. „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” będzie mocnym punktem w filmografii australijskiego reżysera.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.