„F jak fałszerstwo” wskakuje na naprawdę wysoki poziom w przyprawianiu widzów o poznawczy ból głowy. Od pierwszej do ostatniej sceny nie możemy być do końca pewni, w którą stronę zmierza narracja, który wątek jest główny, który prawdziwy, a który jest jedną z gierek legendarnego twórcy, który na polu zabawy fikcją i faktem miał już niemałe doświadczenie – to on stał za słynną audycją radiową, która korzystając z powszechnej łatwowierności wobec mediów i manipulacji wmówiła milionom Amerykanów, że właśnie rozpoczęła się inwazja kosmitów. Był to właściwie początek zawrotnej kariery Wellesa. Blisko 35 lat później powraca do korzeni w… no właśnie, czym? Istnieje wiele fachowych określeń na formy gatunkowe, którym do „F jak fałszerstwa” najbliżej, żadna jednak nie wydaje się oddawać stylu filmu w stu procentach, z uwagi na jego przeplatającą odmienne techniki strukturę.
I tak, z pozoru jest to dokument stricte o sztuce, gdy skupia się na Elmyrze de Horym, pochodzącym z Węgier malarzu, a zarazem fałszerzu. To wokół niego krąży większość historii, jednak ostatecznie o tradycyjnej, biograficznej opowieści dotyczącej dokonań znanej osobistości nie ma tu mowy. Rzecz natychmiastowo ewoluuje w postmodernistyczny esej w stylu burzy mózgu o naturze tworzenia, imitacji, prawdy, estetyki czy biznesu. Film dodatkowo zdaje się przyglądać samemu sobie, tworząc wiele wewnętrznych i w nieodgadniony sposób przenikających się pięter odniesień, mieszania chronologią, tożsamością i historią (choćby poprzez sklejanie dwóch osobnych wywiadów tak, by wyglądał jak jedna rozmowa).
Naturalnie „Vérités et mensonges” zahacza też o dokufikcję czy mockument, jedne z paru gatunków, które wykorzystują zaskakująco rozległą i mętną przestrzeń między faktem a fikcją w specyficzny dla siebie sposób. Bawić może też jedna z otwierających scen, która przypomina YouTubowe eksperymenty społeczne bardziej niż film w jakimkolwiek klasycznym rozumieniu, co z jednej strony może zniechęcić osoby, które zajechały się w młodzieńczych latach szukającymi taniej sensacji filmikami typu „prank in the hood gone wrong”, a z drugiej zdradza nieocenione wizjonerstwo i wpływ na całą szeroko rozumianą audiowizualną kulturę, począwszy od remiksowych trendów lat 90. XX wieku, a skończywszy na wielokierunkowości mediów najnowszych – ale tylko na razie, bo aktualność (post)struktury tak otwartej na interpretacje i dalsze przetworzenia nie powinna szybko przeminąć.
Na najbardziej dosłownej płaszczyźnie dzieło to jest wypełnione scenami, podczas których można na przemian się śmiać (bo film jest mimo wszystko utrzymany w bardzo dynamicznej, rozrywkowej konwencji), ale również drapać po głowie w głębokim zdezorientowaniu. Historie nie tylko samych fałszerzy, ale i fałszerzy fałszujących fałszerzy, fałszerzy, którzy wybijają się na demaskowaniu innych fałszerzy, fałszerzy, którzy malując portret fałszerza, fałszują na nim podpis innego fałszerza, artystów, fałszujących własne obrazy albo kolekcjonerów sztuki, którzy upierając się, że dany obraz jest jakiegoś twórcy (mimo że nie jest) de facto tworzą koniunkturę fałszerską itd. Użyta tu przesadna zbitka wyrazów i tak nie do końca oddaje skumulowaną metanarrację i autosatyrę „F jak fałszerstwa”.
Postać Orsona Wellesa (gra tu przecież samego siebie) więcej niż raz zarzeka się, że wszystko, co zobaczymy to prawda i tylko prawda. Czułość na wychwycenie momentów, w których wypada mieć co do tego wątpliwości, zależy już od przytomności widzów, co można uznać za dodatkowy plus tej filmowej szarady. Welles to narrator niewiarygodny w każdym znaczeniu tego zwrotu. Jedno jego zdanie zdaje się jednak wyrażać coś niepodważalnie rzeczywistego i celnego, a jest to cytat z Picassa, zresztą jednego z bohaterów filmu: „Sztuka to kłamstwo, które pozwala uświadomić sobie prawdę”. Ale czy nawet częściej nie bywa prawdą, która służy odkrywaniu natury kłamstwa?