Nigdy nie należałem do fanów Tima Burtona, choć bardzo go cenię jako reżysera, który wypracował sobie swój własny, niepowtarzalny i bez trudu rozpoznawalny styl, przy okazji unikając wtórności w swych kolejnych dziełach. „Sweeney Todd - demoniczny golibroda z Fleet Street” znakomicie wpisuje się w to stwierdzenie, bo reżyser postanowił sprawdzić się w kolejnym gatunku filmowym i tym razem znów zaserwował nam coś nowego - musical.
Benjamin Barker, znakomity golibroda z Londynu, zostaje niesłusznie oskarżony i skazany na więzienie przez sędziego Turpina, który chce tym samym rozdzielić go z ukochaną żoną. Po kilkunastu latach odmieniony Barker wraca do miasta jako tajemniczy Sweeney Todd. Od właścicielki swojego byłego mieszkania dowiaduje się, że jego ukochana została brutalnie zgwałcona przez sędziego, po czym popełniła samobójstwo. Jakby tego było mało, okrutny Turpin uprowadził jego córkę. Todd poprzysięga zemstę sprawcy swojego cierpienia. Planując odwet, golibroda ostrza swoich brzytew sprawdza na gardłach przypadkowych klientów swojego zakładu, którzy następnie trafiają jako nadzienie do pasztecików jego nowej przyjaciółki, pani Lovett...
Fabuła oparta na musicalu Stephena Sondheima nie jest najmocniejszą stroną filmu, ale za to świetnie wpisuje się w klimat dotychczasowych dzieł reżysera i jego surrealistyczny, groteskowy styl. Już od pierwszej sceny otrzymujemy iście burtonowską ucztę dla oka: mroczne, gotyckie obrazy, przesycone zimnymi kolorami, z którymi kontrastuje czerwień krwi, której na ekranie przelewa się całkiem sporo. Pod tym względem „Sweeney Todd” zdecydowanie nie nadaje się dla widzów o słabszych nerwach. Choć nie ma tu scen wywołujących strach, to już poziom brutalności (mimo iż ukazanej raczej groteskowo) jest naprawdę spory. Wracając do strony wizualnej filmu, która zachwyca swoim ponurym klimatem i perfekcyjnym wykonaniem, warto szczególnie pochwalić charakteryzatorów za świetne oddanie wizji Burtona. Blade, ubrane w piękne kostiumy postaci, prezentują się znakomicie. Przoduje tu przede wszystkim Helena Bonham Carter, która wyraźnie przyćmiła na ekranie samego Johnny'ego Deppa, i to zarówno wyglądem, jak i samą grą.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie musicalowa forma, jaką przyjął dla swojego filmu Burton. Utwory Sondheima, zaczerpnięte z oryginalnego musicalu, są zdecydowanie niedzisiejsze, do tego jednostajne i brak im dźwięków zapadających w pamięć. W połączeniu z wątpliwym talentem muzycznym pierwszoplanowych bohaterów, „Sweeney Todd” okazał się prawdziwą katorgą dla moich uszu. Co gorsza, słodko-ckliwe piosenki kompletnie nie pasują do wizualnej strony filmu. Zważywszy na dotychczasowe dokonania reżysera, można się domyślać, że taki efekt był zamierzony, na pytanie o jego cel nie znalazłem jednak odpowiedzi. Dwie godziny obcowania z filmem były za to doskonałym treningiem silnej woli - pokusa wyciszenia dźwięku była bowiem przeogromna.
„Sweeney Todd - demoniczny golibroda z Fleet Street” zaczyna się naprawdę obiecująco, jednak z każdą minutą kolejnych pojękiwań bohaterów, górę nad znakomitą wizualną częścią bierze słaba oprawa muzyczna, odbierając tym samym przyjemność oglądania. Patrząc na raczej pozytywne opinie, z jakimi spotkał się do tej pory film Tima Burtona, podejrzewam mimo wszystko, że jego fani i tak będą zadowoleni, a w historii demonicznego golibrody doszukają się tego, co sami zechcą znaleźć. I może właśnie to jest ta magia Burtona.