W roku 2019 ludzie już nie rządzą światem. Wszystko zaczęło się 10 lat wcześniej, w momencie pojawienia się tajemniczej epidemii, która zmieniała ludzi w istoty, które żywią się krwią (najlepiej ludzką), nie mają tętna, są bardzo bladzi i niby nieśmiertelni, ale śmiertelnie boją się światła słonecznego i drewnianych kołków. W ten sposób świat opanował, nie kto inny jak wampiry. Ci, którzy nie chcieli poddać się przemianie, w inny sposób „pomagają” nadrzędnemu gatunkowi. A mianowicie korporacja „Bromley Marks” wykorzystuje ich do pozyskiwania krwi. Jednakże zapasy powoli się wyczerpują, ludzie umierają, a wampiry zaczynają czuć coraz mocniejszy głód. Ratunkiem dla nowego społeczeństwa może być substytut krwi, który próbuje odkryć dla korporacji hematolog – Edward Dalton (Ethan Hawke). Jednakże główny bohater zmieniony siłą w wampira, tęskni za byciem człowiekiem. Gdy spotyka na swojej drodze ludzi, którzy wiedzą w jaki sposób przywrócić stary porządek świata, bez chwili wahania przechodzi na ich stronę.
Początek filmu „Daybreakers. Świt” poraża świetnym przedstawieniem świata na opak. Wampirzy świat jest niby taki sam, ale teraz budzi się on do „życia” dopiero, gdy zajdzie słońce. Samochody mają wmontowany system komputerowy, dzięki któremu bez obaw o śmiertelne promienie słoneczne można cieszyć się jazdą w dzień. Podobnie przystosowane są domy. Kawa nie jest inaczej serwowana niż z 20% dodatkiem świeżego, gęstego i lepkiego RH. Zaś wypad na Krwawą Mary nabiera w tym świecie innego, bardziej dosłownego znaczenie. Ten surowy, metaliczno-szary, pozbawiony emocji, postindustrialny świat jest jednocześnie najmocniejszym punktem filmu, ale też głównym powodem, dlaczego „Daybreakers” nie podbił serca widzów.
Współczesne kino i telewizja próbują oswoić wampiry, nadając im bardzo ludzki rys i odzierając z tego, co najcenniejsze. Z tajemnicy. W „Daybreakers. Świt” wampiry są jednocześnie krwiożerczymi bestiami, ale też zwykłymi konsumentami uzależnionymi od rynku i najcenniejszego produkt na nim, czyli krwi. Na początku ten świat jest dla nas interesujący, ale po chwili tęsknimy za tymi wampirami z przed lat, wyłaniającymi się z ciemności, atakującymi i z powrotem znikającymi w otchłaniach mrocznej tajemnicy. Kiedyś postać wampira symbolizowała nasze lęki, pragnienia nieśmiertelności oraz ciemną stronę. I to się nie zmieniło. Z wyjątkiem tego, że teraz skażeni jesteśmy wszechogarniającą konsumpcją, dosłownością i realnością. Zgubiliśmy w sobie tajemnicę. Świat się zmienił. Kino się zmieniło. I wampiry przeszły metamorfozę. A nam zostaje tylko nostalgia za starymi, „dobrymi” wampirami.
Ponadto twórcy „Daybreakers. Świt” mocno skupili się na stronie wizualnej i pomyśle wyjściowym, zapomnieli jednak, że fabuła jest istotnym elementem, pewnie dlatego w filmie braci Spierig strona narracyjna kuleje. Obraz był reklamowany jako mieszanka kultowego „Matrixa” z „28 dni później” Danny’ego Boyle’a i rzeczywiście te tytuły były inspiracją dla obrazu australijskiego rodzeństwa. Jednakże inspiracją mało twórczą. W „Daybreakers” fabuła skonstruowana jest w taki sposób, że w żadnym momencie nie pozwala się identyfikować z losami bohaterów. Brak tutaj dobrego i skutecznego budowania napięcia, nie mówiąc już o jakimkolwiek rytmie opowiedzianej historii. Tempo filmu jest prawie niewyczuwalne, podobnie jak tętno u wampirów. Wydaje się, że niektóre wątki przyczepiono do fabuły siłą, aby film miał bardziej dramatyczny wydźwięk (wątek córki Charles Bromley). Sceny, które mogły wstrząsnąć widzem potraktowane są po macoszemu. Wątek główny zostaje wyjaśniony, ku zaskoczeniu widzów, mimochodem w połowie filmu, a potem zostają już tylko hektolitry ludzkiej i wampirzej krwi oraz ciała rozerwane na strzępy.
„Daybreakers. Świt” to film, który zwyczajnie mnie zawiódł. Spodziewałam się czegoś świeżego i ożywczego. Niestety z obrazem australijskich braci jest podobnie jak z odświeżaczem powietrza w aerozolu. Na początku pachnie tak, że kręci się w głowie, ale po kilku minutach zapach się ulatnia i zostaje tylko ból głowy. Lekarstwem na tę dolegliwość nie są nawet sławne nazwiska. Ethan Hawke spisuje się zaledwie poprawnie, a Willem Dafoe zbytnio przerysował rolę zbawiciela nowego świata, o znamiennym pseudonimie Elvis. Najciekawiej wypada Michael Dorman w niejednoznacznej roli brata Edwarda.
Reasumując seans „Daybreakers. Świt” uświadomił mi dwie istotne rzeczy. Jedną dobrą, drugą złą. Zacznę od tej złej. Powstaje za mało dobrych filmów z wampirami w roli głównej. A ta dobra? Elvis żyje i to on uratuje nasz świat.