Na wstępie szczere wyznanie: „Smerfy” to najbardziej wyczekiwany przeze mnie film 2011 roku. Jakkolwiek kuriozalne może się to wydawać, to właśnie na tę animację pazurki naostrzyłem sobie do stopnia, którego pozazdrościć mógłby mi sam Klakier. Nie mogło jednak być inaczej, skoro mowa jest o mojej ulubionej wieczorynce oraz komiksach, których kartki z czasem zrobiły się tłuste od palców dziecka czytającego je namiętnie n-ty raz, pomimo znajomości na pamięć narysowanych historii. Okazało się, że przez te wszystkie lata ostał się mój sentyment do sympatycznych niebieskich skrzatów o wielkości trzech dojrzałych jabłek, bowiem gdy tylko zobaczyłem pierwszy zwiastun pełnometrażowej animacji, natychmiast przypisałem ją do kategorii „Muszę Obejrzeć”. Warto? Cóż to w ogóle za pytanie?!
Wioska Smerfów tętni życiem. Wielkimi krokami zbliża się najsmerfniejsza noc w roku – Święto Błękitnego Księżyca. Niestety, obchody uroczystości przerywa Gargamel, który śledząc Ciamajdę, odnalazł w końcu wioskę niebieskich ludzików. Uciekające przed czarownikiem Smerfy przechodzą przez magiczny portal prowadzący prosto do… Nowego Jorku. Tak też Papa Smerf, Ważniak, Maruda, Śmiałek, Ciamajda i Smerfetka trafiają do domu Patricka i Grace. Nie wiedzą, że w ślad za nimi podążył Gargamel ze swoim wiernym kotem Klakierem. Zanim bohaterskie stworzonka odnajdą drogę do swojego świata, będą zmuszone stawić czoło odwiecznemu wrogowi.
Absolutnym numerem jeden tej animacji jest obłędny duet Gargamel-Klakier. Wcielający się w rolę maga Hank Azaria jest przezabawny i nie będzie przesadą stwierdzenie, że to jego kreacja w dużej mierze ciągnie cały film. Jednak jeszcze lepszy jest Klakier, przez którego zdaje się polubiłem koty. ;) Ten rudzielec wyczynia niespotykane rzeczy, do tego jest perfekcyjnie animowany i często ma się wrażenie, że na ekranie pojawia się najprawdziwsze żywe zwierzę.
Czarne charaktery zatem na szóstkę, nieco gorzej zaś prezentują się Smerfy. Ciamajda, niejako główny bohater opowieści, jest wprawdzie rozkosznie gapowaty, ale już potencjał drzemiący w postaciach Ważniaka czy Marudy mógłby być bardziej wykorzystany. Pierwszy niby się mądrzy, ale aż prosiłoby się o więcej; drugi narzeka, lecz odrobinę niewystarczająco. To tyle tytułem czepiania się, gdyż w gruncie rzeczy nie jest to z mojej strony zarzut, bardziej może życzenie.
Warstwa wizualna „Smerfów” także mi się podobała. Wioska niebieskich urwisów prezentuje się bajecznie kolorowo, z kolei połączenie elementów animowanych z filmem aktorskim wypadło zdecydowanie na plus. Postacie zostały stworzony z pietyzmem, widać drobne szczególiki na ich buźkach. Wprawdzie dość zauważalne są różnice w ich wyglądzie w porównaniu ze starszymi wersjami, jednak tego przecież należało się spodziewać po Smerfach po liftingu i to do tego w 3D! Trudno przecież, by twórcy zachowali archaiczny wizerunek swoich bohaterów.
Jakie są te nowe „Smerfy”? Najkrócej ujmując: smerfne. Wybierając się na seans nastawiłem się na swojego rodzaju podróż w czasie, czyli żadnego analizowania chłodnym, recenzenckim okiem, tylko całkowite oddanie się beztroskiej zabawie w towarzystwie małych urwisów. Warto zaznaczyć, że rodzice z dziećmi wcale nie stanowili przytłaczającej większości widowni, wśród której znalazło się też wiele starszych osób, które na film wybrały się z pobudek zapewne podobnych do moich. Z kolei wspólne wybuchy śmiechu świadczyły o tym, że produkcja bawiła nie tylko najmłodszych. Pod tym względem „Smerfy” spełniły moje oczekiwania w zupełności, gdyż obraz ani przez chwilę nie nudził. Owszem, można doszukiwać się dziury w całym, że fabuła przewidywalna, a morał banalny, albo że cyfrowe Smerfy nie są idealnym odzwierciedleniem rysunkowych poprzedników. Można, tylko po co? Czy nie lepiej przymknąć na to oko i cieszyć się obłędną historią? Wprawdzie prościutką i schematyczną, ale za to bardzo sympatyczną i budzącą uśmiech na twarzy, nawet u starych Smerfów. ;)