„Prawdziwie piękne jest to, co czyni człowieka lepszym” – pozwolę sobie zacząć swoją recenzję od tego jakże aktualnego aforyzmu, wypowiedzianego kiedyś przez żyjącą na przełomie XIII i XIXw francuską pisarkę Madame de Stael. Piękno w epoce postmodernizmu zatraciło swój dawny blask. Obecnie epatowanie brutalnością i dosłownością wysoko cenione jest także w sztuce filmowej. Idąc tym tropem Tomasz Wasilewski stworzył jeden z najbardziej bulwersujących obrazów w historii współczesnego polskiego kina. Wywołanie szoku obyczajowego to jednak nie wszystko. Reżyserowi poprzez wulgarność i odważne zdjęcia nie udało się ukryć wielu mankamentów fabularno-technicznych, jakie można dostrzec w jego najnowszym filmie „Płynące wieżowce”.
Głównym bohaterem jest Kuba. Na pozór jego życie nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym – mieszka razem ze swoją dziewczyną oraz matką w PRL-owskim mieszkaniu, a jego głównym zajęciem jest uprawianie sportu. Diametralna zmiana zachodzi natomiast, gdy podczas wernisażu w galerii poznaje nowego przyjaciela– Michała. Panowie od pierwszego spotkania zaczynają darzyć się silnym uczuciem. Od tej pory życie Kuby upływa na potajemnych spotkaniach z kochankiem i ukrywaniu swojej prawdziwej natury przed całym światem.
Historia na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo ciekawa. W ostatnich latach filmy o tematyce homoseksualnej święciły triumfy na wszystkich festiwalach filmowych. I trudno odmówić kunsztu takim produkcjom jak „Tajemnica Brokeback Mountain” czy niszowy „C.R.A.Z.Y”. Tomasz Wasilewski posunął się jednak jeszcze o krok dalej, „ubarwiając” film o dosadne sceny erotyczne. Efekt końcowy okazał się jednak bardzo przeciętny, ponieważ wspomniana wulgarność stanowiła tylko zasłonę dla technicznych i fabularnych mankamentów filmu. Szczególnie irytujący był brak dynamiki w poszczególnych scenach oraz płynności w przejściach pomiędzy nimi. Niektóre ujęcia ciągnęły się w nieskończoność, przez co suspens kompletnie zanikał, a film sprawiał wrażenie jakby został nakręcony jedną kamerą. Uderzająca była również cisza towarzysząca widzom niemal przez cały seans. O ile brak muzyki i operowanie ciszą w pewnych momentach było dobrym rozwiązaniem, to jej nadmiar zdecydowanie psuł odbiór obrazu.
Co do gry aktorskiej to muszę uczciwie przyznać, że główni bohaterowie nie byli dla mnie szczególnie przekonujący – zwłaszcza postać Kuby grana przez Mateusza Banasiuka była mało wyrazista. Nie można natomiast przyczepić się do Katarzyny Herman (matka Kuby) i Mirosława Zbrojewicza (ojciec Michała). Widać było ich bogate doświadczenie zawodowe i zdecydowanie wyróżniali się na tle młodej obsady. Dużo więcej spodziewałem po jednej z najzdolniejszych i najambitniejszych aktorek ostatnich lat – Oldze Frycz. Niestety, jej rola była niemal niezauważalna i wypadła blado nawet przy mało znanej Marcie Nieradkiewicz.
Kino, jako dziedzina sztuki, rządzi się swoimi prawami. Nie da się ukryć, że dominującym elementem przykuwającym uwagę jest obraz. Rodzi to wiele możliwości. Szok estetyczny może w prosty sposób przesłonić główny przekaz dzieła. Warto wtedy po seansie zadać sobie pytanie: Co tak naprawdę z niego wyniosłem? Czy czuję się, dzięki niemu lepszym? Ja niestety nie potrafię na nie odpowiedzieć twierdząco.