Co z tego, że jest mały, pokraczny i zielony? Z wytrzeszczem oczu i skoliozą kręgów szyjnych? A w dodatku ubrany w obciachową koszulę w stylu Wojciecha Cejrowskiego. Ale to i tak Johnny Depp, tylko tym razem pod postacią pokręconego kameleona Rango, w świetnej animacji Gore`a Verbinskiego. Tak, od razu mogę zdradzić, że poniższy tekst będzie zachwalał „Rango” do ostatniej linijki, więc jeśli szukacie recenzji bardziej krytycznej, niestety nie tym razem i nie tutaj. Naprawdę jedyne, co mogło mi się nie podobać, to fakt, że przed seansem byłam zmuszona do obejrzenia trailera filmu „Justin Bieber. Never Say Never”. Z minusów naprawdę więcej nic nie przychodzi mi do głowy.
Może zanim zacznę wylewać tu swój zachwyt, nieco o samym filmie. To, że jest to animacja i ma zabawne plakaty reklamowe nie znaczy, że przeznaczona jest dla dzieci. Przynajmniej na pewno wersja bez dubbingu. Więc dzieci, czy młodsze rodzeństwo raczej zostawcie w domu, a sami bawcie się dobrze na seansie (z dubbingiem czy bez – ja ze względu na Deppa wybrałam wersję z napisami).
„Rango” to pokręcona historia przeżywającej rozterki emocjonalne jaszczurki (a dokładniej kameleona), dla której prawdziwe problemy, ale i życie, zaczynają się, gdy przypadkiem trafia na pustynię Mojave. Z dala od terrarium, cywilizacji, ukochanej plastikowej rybki i plastikowej… lalki, musi radzić sobie na pozbawionym wody, a obfitującym w zagrożenia pustkowiu. Przez przypadek trafia do Piachu - miasteczka rodem z dzikiego zachodu. Zabitego dechami i oczywiście terroryzowanego przez czarne charaktery. Kolejny przypadek, a raczej długi język i jeszcze większa wyobraźnia gada sprawiają, że Rango zostaje szeryfem w Piachu. W międzyczasie pojawia się oczywiście kobieta: o prostym imieniu (Fasola), kręconych włosach i… chwilowych „zawiechach”. Ale zanim dojdzie do happy endu, Rango będzie musiał zmierzyć się z: kryzysem wodnym, zagadką morderstwa, bandą wściekłych królików, urodzonym mordercą i oczywiście (jak to zawsze bywa) samym sobą. Na szczęście pomagają mu niezbyt rozgarnięci i zastraszeni mieszkańcy Piachu, rewolwer z jednym nabojem, wrodzony talent aktorski i Duch (dzikiego) Zachodu, który wskaże mu odpowiednią drogę. Ta ostatnia postać na pewno będzie miłym zaskoczeniem dla wszystkich fanów westernów, ale mogę zdradzić tylko, że w filmie z tego gatunku nie mogło jej po prostu zabraknąć…
Wracając jednak do dość długiej listy zalet filmu - przede wszystkim świetna i idealnie dopracowana animacja, nawet w najbardziej dynamicznych scenach (a jest ich dość dużo) i drobnych szczegółach: pod zielonymi i krzywymi łapkami Rango skrzą się nawet rozgrzane słońcem ziarnka piasku pustyni Mojave. Poza tym genialnie zaprojektowane postacie. Mieszkańcy Piachu są jak wyjęci z galerii osobliwości. Nie ma tu ładnych i słodkich „zwierzątek”, każda z postaci ma w sobie coś dziwnego i niepokojącego. Tego wrażenia dopełnia momentami dość wisielczy i czarny humor. Jest inteligentnie, ironicznie, czasem dość absurdalnie i niepoprawnie, ale przez cały czas zabawnie. „Rango” świetnie oddaje klimat starego dobrego Dzikiego Zachodu i z pewnym zaskoczeniem dla siebie mogę chyba stwierdzić, że jest to jeden z najlepszych westernów jakie widziałam. Świetnie wykorzystuje motywy i najbardziej kultowe sceny z tego gatunku, łącznie z obowiązkowym pojedynkiem w samo południe. Napięcie wtedy naprawdę rośnie razem z przesuwającą się wolno po tarczy miejskiego zegara wskazówką. Żeby już nie słodzić, podsumuję krótko: chyba najlepiej zainwestowane w ostatnim czasie w kino pieniądze, zarówno producentów filmu, jak i moje.