W 1991 roku Barry Windsor-Smith wymyślił, a następnie przeniósł na komiksowy papier, jedną z najbardziej niesamowitych obrazkowych historii, jakie kiedykolwiek miałem okazję przeglądać. Mowa tu o serii „Weapon X" opowiadającej o porwaniu, a następnie poddaniu brutalnym medycznym eksperymentom Logana, kultowej postać uniwersum Marvela. Celem bestialskich zabiegów było przemienienie mutanta posiadającego zdolność samoregeneracji w bezduszną maszynę do zabijania. Ta brutalna opowieść to zdecydowanie nie rozrywkowa bajka dla małolatów, ale raczej przypowieść o mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy oraz granicy okrucieństwa…
Z kolei w roku 2008 producenci ze studia Marvel po sukcesach ekranizacji komisów „X-Men" powierzyli przeniesienie opowieści o jednym z członków grupy - Wolverinie, typowemu hollywoodzkiemu rzemieślnikowi Gavinowi Hoodowi, który więcej swoich dotychczasowych dokonań spartaczył niż wykonał dobrze. Już ta wiadomość, jako dla wielkiego fana serii, była dla mnie niezwykle niepokojąca. Czekałem jednak cierpliwie na premierę, licząc na cud i dobre kino. Niestety rozczarowałem się niesamowicie, gdyż to, co zobaczyłem w filmie było zdecydowanie gorsze od moich, nawet najbardziej pesymistycznych, wyobrażeń. Z przytoczonej przeze mnie w poprzednim akapicie tajemniczej opowieści nie zostało absolutnie nic, poza postacią głównego bohatera.
Postać ta sama, ale to już nie ten sam Logan - Wolverine. Ten przedstawiony przez Hooda, to jedynie „popłuczyny” po herosie, którego znam z kart moich ulubionych komiksów. Rosomak nie ma charyzmy, nie jest już mroczny ani tajemniczy, brakuje mu nawet specyficznego ciętego humoru. Jest zatem jedynie produktem przeznaczonym tylko dla widzów najmłodszych lub tych, którzy nigdy nie poznali bohatera w wersji „papierowej". Został on stworzony przez studio produkcyjne jedynie w celu wygenerowania jak największego zysku... Doskonale rozumiem, że film musi zarobić jak najwięcej pieniędzy, jednak to, co zrobiono z tak ciekawą historią, wzywa wręcz o pomstę do nieba...
Nie tylko postać Logana została niedopracowana. Także pozostali bohaterowie obdarzeni nadludzkimi zdolnościami (Gambit, Cyklops, Deadpool i inni) wypadają w tym filmie niezwykle blado i bez polotu. Wszyscy pojawiają się w zasadzie tylko na kilka chwil, zupełnie jakby reżyser nie mógł się zdecydować, czyj wątek rozwinąć. To nie wszystkie wady tej superprodukcji. Błędów chronologicznych i logicznych czepiać się z grzeczności nie będę, wszak każdy może mieć swoją wizję tej historii (jak David Benioff - do tej pory uznany przeze mnie scenarzysta), jednak wpadka taka, jak kiepskie efekty specjalne, to dla takiej superprodukcji prawdziwa katastrofa. Niektórymi efektami można było zachwycać się kilka dobrych lat temu. Ale teraz? Niestety mamy tu do czynienia z klęską na całej linii.
Dotychczasowe filmy opowiadające o X-Menach były naprawdę dobre i trzymały w napięciu. Niestety spin-off serii całkowicie mnie rozczarował. Moja ocena produkcji jest oczywiście mocno subiektywna i podyktowana sentymentem, jednak nie potrafię po prostu spojrzeć na historię związaną z realizacją projektu „Weapon X", jak na zwyczajną, komercyjną ekranizację komiksu. Oczekiwałem (podobnie jak w przypadku „Strażników") czegoś, co identycznie jak komiks, będzie umiało mnie poruszyć i mną wstrząsnąć. Nie udało się. Gavin Hood to niestety nie wizjoner jak Zack Snyder i moim zdaniem powinien wrócić do produkcji typu „W pustyni i w puszczy". Superprodukcji o superbohaterach tworzyć nie potrafi. Pozostaje mi mieć jedynie nadzieję, że superproducenci nie dadzą mu kolejnej superszansy…