Ostatnimi czasy postanowiłem nadrobić zaległości z polskich filmów, powstałych w niedalekiej przeszłości. Coraz bardziej żałuję tego postanowienia. Kolejny film – kolejna miernota. Ale „Środa, czwartek rano” to wyjątkowy przypadek, myślę, że większość twórców kina offowego wstydziłaby się takiego wytworu. Mam również wrażenie, że część polskich reżyserów cierpi na kompleks Krzysztofa Kieślowskiego i stara się naśladować mistrza. Jak to wychodzi, każdy widzi.
Fabułę „dzieła” Grzegorza Packa ciężko ująć w słowa. Określiłbym film mianem afabularnego. Dwudziestokilkuletni Tomek (Paweł Tomaszewski) w dniu odlotu do USA dowiaduje się od swojej dziewczyny, która pojechała do „ziemi obiecanej”, by zarobić na ich wspólne gniazdko, że tam pokochała innego. Wyjeżdżając na rowerze z siedziby LOT-u, gdzie zwrócił bilet, zostaje potrącony przez taksówkarza. Następnie trafia do szpitala, który opuszcza z poznaną tam Teresą (Joanna Kulig). Przez cały dzień spotyka ich cała masa bezsensownych i często urywanych przygód, w których szczegóły lepiej nie wnikać. W nocy trafiają do hotelu, gdzie dochodzi do nieudanej próby stosunku seksualnego, a rankiem Tomek zauważa, że dziewczyna jest nieprzytomna i wzywa pogotowie. W szpitalu dowiaduje się, że Teresa ma kolejny nawrót białaczki, odmawia jej pomocy w samobójstwie i postanawia wspierać w walce z chorobą. Czyż nie jest to piękna i wzruszająca historia? Film prawdopodobnie miał być portretem młodych, inteligentnych ludzi, krzywdzonych przez los, których całe dotychczasowe życie legło w gruzach przez jedno wydarzenie. Jednak obrazowi Packa do „Niewinnych czarodziejów” daleko jak stąd do wieczności.
Zupełnym bezsensem jest pokazanie jak główni bohaterowie poddają się czynnościom fizjologicznym w swoim towarzystwie w miejscu publicznym. Może ten zabieg miał uwidocznić wyzwolenie się z jarzma utrwalonych w kulturze konwenansów przez dzisiejszą młodzież? A może ustanowić nowy kanon współczesnej romantyczności? Raczej nie, tak jak nie przyciągnie to widzów do kin czy sklepów, by nabyć film na DVD. Jedyna scena erotyczna jest, krótko mówiąc, słaba. Najpierw oglądamy kolejno kąpiących się bohaterów, według mnie niepotrzebne epatowanie nagością i brakiem estetyzmu, a następnie dochodzi do szamotaniny na łóżku, którą bardziej słyszymy niż widzimy w zaciemnionym pokoju, by na koniec można się było domyślić, że do niczego nie doszło.
Muzyki w filmie nie zauważyłem, ale może jest to efekt „fantastycznej” realizacji dźwięku. Często widzowie narzekają, że rozmowy pomiędzy aktorami są na przemian albo za głośne, albo ich wcale nie słychać. Lecz „Środa, czwartek rano” bije wszystkie te filmy na głowę. Najgorszą stroną filmu jest więc sposób realizacji, nie dość, że scenariusz wydaje się napisany naprędce parę godzin przed rozpoczęciem zdjęć, to pełno w „Środzie…” ciemnych kadrów, kamera często ustawiona jest pod światło (naprawdę genialne), a dialogi przeważnie ciężko usłyszeć z powodu fatalnej realizacji dźwięku.
Słuszna jest opinia jednego z internautów, który napisał, że nic poza wdziękami Joanny Kulig nie jest warte obejrzenia. W szkołach filmowych obraz Packa powinien być pokazywany młodym adeptom tej sztuki, by wiedzieli jak kręcić nie można. Po obejrzeniu „Środy…” już chyba wiem jak wygląda dno, ale boję się, że zostanę jeszcze niejednokrotnie zaskoczony. Z całego serca czytelnikom tej recenzji odradzam film „Środa, czwartek rano”.