Dobrze, że nasza kinematografia ma Wojciecha Smarzowskiego. Reżysera, który w przeciwieństwie do dziesiątek warsztatowych wyrobników, nie kreuje sztucznej, landrynkowej rzeczywistości. Świat jaki przedstawia nam reżyser jest może nieco przerysowany, a pewne jego kluczowe elementy nienaturalnie wyolbrzymione, jednak nie sposób odmówić Smarzowskiemu talentu do pokazywania naszej ojczyzny. Nie opakowanej w plastikową różową folię i nie zamkniętej na ostatnich piętrach luksusowych warszawskich apartamentowców. Bród, bagno, syf i zapijaczone polskie realia. Taki jest „Dom zły” - jedna z najlepszych i najważniejszych polskich produkcji ostatnich lat.
Już poprzedni film Smarzowskiego: „Wesele”, w którym reżyser perfekcyjnie obnaża nasze narodowe wady, takie jak cwaniactwo, pazerność czy małomiasteczkowość, był w naszym kinie swego rodzaju powiewem świeżego powietrza. Tym razem Smarzowski otwiera okno jeszcze szerzej i z chirurgiczną precyzją, kadr po kadrze, pokazuje nam świat okresu późnego PRL-u. Rzeczywistość, w której nie ma miejsca na braterstwo czy nadzieję. Przeważają chęć przetrwania i skrajny egoizm. Postaci, którym przyszło żyć w tym smutnym świecie nie są jednowymiarowe. Nikt nie jest skończenie zły i krystalicznie dobry. Każdy kombinuje i chce przede wszystkim przetrwać, za wszelką cenę.
Jest rok 1978. Cała ta ponura historia zaczyna się od zaprezentowania nam głównego bohatera - Środonia (Arkadiusz Jakubik), człowieka, który w obliczu rodzinnego dramatu (nagła śmierć ukochanej) początkowo postanawia leczyć swoje smutki wyłącznie alkoholem. Z czasem jednak chce diametralnie odmienić zarówno swoje życie jak i otoczenie. Wyjeżdża zatem na bieszczadzką prowincje, by tam ukryć się przez demonami z przeszłości i rozpocząć swoje życie od nowa. Już pierwszej, deszczowej nocy w nowym miejscu, trafi przypadkiem do domu Bożeny i Zdzisława Dziabasów (fenomenalne wręcz aktorskie kreacje Kingi Preis i Mariana Dziędziela), małżeństwa, które ugości Środonia wódką, zaoferuje ciepłą kawę, a z czasem także o wiele więcej... Muzyka Mikołaja Trzaski (mocno niestety drażniąca) i mroczna scenografia od początku sugerują nam, że z czasem i tak dojdzie do kolejnej tragedii, że ostatnim czego możemy się spodziewać jest klasyczny happy end.
Ciekawym zabiegiem reżysera było przeniesienie akcji do roku 1982 i pokazanie dochodzenia w sprawie tajemniczych wydarzeń mających miejsce w domu Dziabasów, podczas burzowej nocy cztery lata wcześniej. Szybko, bardziej niż wynik śledztwa, zaczynają interesować nas policjanci funkcjonujący w rzeczywistości stanu wojennego. Każdy z nich jest skorumpowanym, zapijaczonym donosicielem, a każda kolejna minuta obserwacji ówczesnych stróżów prawa przyprawia o szczere przerażenie. To właśnie śledztwo prowadzone w zimowej scenerii jest doskonałym dopełnieniem akcji sprzed czterech lat, którą widzimy w przeplatających się z teraźniejszością stanu wojennego retrospekcjach.
„Dom zły” to poza świetnym scenariuszem i niezapomnianym klimatem także niezwykły popis całej aktorskiej obsady. Preis, Topa, Więckiewicz, Jakubik czy Lubos to aktorzy dobrani wręcz perfekcyjnie. Hipnotyzujący jest jednak przede wszystkim Marian Dziędziel, który z niezrozumiałych dla mnie powodów nie otrzymał za swój popis nagrody na festiwalu w Gdyni, ustępując pola Borysowi Szycowi. Ciężko jest mi sobie przypomnieć w ostatnich latach w polskim kinie ciekawiej i trafniej obsadzoną ekipę aktorską.
Nowy film Smarzowskiego to działo wyjątkowe. Pokazuje nam, że „Dom zły” to nie tylko szare realia okresu PRL-owskiego. „Dom zły” jest przede wszystkim tym, co mamy w sobie. Nasze polskie kompleksy, lęki, najgłębiej skrywane winy, o których staramy się zapomnieć i zamieść pod dywan. I choć nie do końca przemawia do mnie świat widziany niemal wyłącznie z perspektywy szklanki spirytusu, to nie mam wątpliwości, że każdy z nas w tym „filmie - lustrze" powinien się przejrzeć. Ostrzegam - może zaboleć.