Biorąc się za oglądanie „Władców wojny” spodziewałem się kolejnej chińskiej produkcji pokroju obrazów takich jak „Przyczajony tygrys, ukryty smok” czy „Hero”. I nie chcę powiedzieć, że są to kiepskie czy nic nie warte filmy, wręcz przeciwnie, ale ileż można patrzeć na to samo (a już szczególnie na nad wyraz przesadzone sceny walk). Ten sam schemat, przynajmniej jak dla mnie, przejawiał się nazbyt często, aby się można było tym jeszcze zachwycać, dlatego też jestem bardzo wdzięczny Peterowi Chanowi za odświeżenie i, przede wszystkim, znaczne urealnienie chińskich obrazów historycznych.
Akcja filmu ma miejsce w XIX wieku podczas powstania Taiping i bliskiego końca dynastii Qing, kiedy to Chiny pogrążone są w chaosie wywołanym przez walczących między sobą możnowładców. W jednej z bitew poznajemy generała Panga (Jet Li), którego batalion zostaje rozniesiony w pył i tylko jemu jednemu udaje się ujść z życiem. Przemierzając kraj, natrafia na zbira imieniem Jiang (Takeshi Kaneshiro), który zabiera go do swojej wioski i przedstawia przywódcy bandytów Zhao (Andy Lau). Cała trójka staje się sobie bliska i zawiera przymierze krwi. Aby nie być narażonym na nieprzyjemności ze strony wojsk i wciąż mieć jak wyżywić mieszkańców wioski, zbierają ludzi i zamiast kontynuować rozboje, postanawiają zaciągnąć się do oddziałów Qing. I tak dzięki łączącej ich więzi, maszerują od zwycięstwa do zwycięstwa. Niestety w końcu górę biorą osobiste ambicje, prowadząc do zdrady i tragicznego końca.
Na wstępie wspomniałem już o scenach walk, a więc rozwijając ten temat dodam, że nie udało się zupełnie uniknąć przekoloryzowań, jednak jest ich w całym filmie na tyle mało, że jakoś specjalnie nie przeszkadzają, a niektóre bitwy wyglądają naprawdę rewelacyjnie. Jednak nie walka jest najważniejsza w tej produkcji. „Władcy wojny” pokazują jak bezcelowe jest prowadzenie wojen i jak szybko z ludzkich umysłów znikają wielkie ideały, a zastępuje je żądza władzy (nawet jeśli w dobrych zamiarach). Nie można iść przez życie tylko i wyłącznie po trupach i dopasowywać się do zaistniałej sytuacji, bo wtedy na koniec zostaniemy sami. I właśnie taki los spotkał generała Panga. Mógł mieć wszystko, a stracił znacznie więcej. Krótko mówiąc największym atutem filmu jest fabuła i przekaz, jaki ze sobą niesie. Ale nie tylko dlatego warto obejrzeć „Władców wojen”. Dobre oceny należą się również za grę aktorów oraz za staranność, z jaką przygotowano ten obraz. Nie ma w nim żadnych niepotrzebnych scen czy dialogów, które mogłyby przeszkadzać w czerpaniu przyjemności z oglądania.
Podsumowując, muszę przyznać, że film Petera Chana podobał mi się o wiele bardziej niż wcześniejsze chińskie produkcje. Myślę, że największy wpływ na to miała w miarę realistycznie przedstawiona historia i mimo że byłem do tego obrazu nastawiony (w najlepszym razie) neutralnie, to jednak mnie wciągnął. A co za tym idzie, należy powiedzieć, że był całkiem niezły.