Przedwyborcze rozgrywki na dużą skalę i marketing polityczny na najwyższym poziomie. Celem jest fotel prezydencki Stanów Zjednoczonych, więc wszelkie środki umożliwiające jego zdobycie zostają „uświęcone”. Nie ma miejsca na żadne pomyłki we własnym sztabie – trwa za to polowanie na wpadki kontrkandydatów. Wygrany może być tylko jeden, ale zwycięstwem podzieli się z tymi, którzy się do niego przyczynili.
Co może być lepszą motywacją do walki niż obietnica władzy i pieniędzy? Dla ambitnego Stephena Meyersa (Ryan Gossling) tylko prawdziwa wiara w ideę i kandydata, którego wspiera – charyzmatycznego i wydaje się, że naprawdę uczciwego jak na polityka senatora Mike`a Morrisa (George Clooney). Właśnie z tego powodu jest uważany za jednego z najlepszych młodych specjalistów od politycznego PR. W świecie polityki jest jeszcze idealistą -naprawdę wierzy w to co robi, i wykonuje swoją pracę z całkowitym oddaniem i prawdziwą pasją. Jak sam stwierdzi, ta kampania to jego jedyna kochanka. Do czasu. I to nie tylko ze względu na znajomość z zaangażowaną w działalność sztabu seksowną stażystką. Po prostu nawet pełne oddanie nie ukryje niewygodnych i brudnych faktów, które wypłyną w kulminacyjnym momencie kampanii. Szybko zachwieją one przekonaniami oraz nienaruszalną, wydawało się pozycją Stephena. Przynależność partyjna, poglądy na kwestie społeczne, wojskowe, podatki, czy religię – w kampanii wyborczej te kwestie ostatecznie i tak nie okazują się tak ważne, jak życie prywatne kandydatów. Wszelkie potknięcia w tym punkcie, będące najlepszą pożywką dla mediów są jednocześnie bezlitośnie piętnowana przez wyborców. I właśnie na tym polu pojawi się skaza także w wizerunku Morrisa. A to, czy ujrzy światło dzienne będzie zależało tylko od jego doradcy (Ryan Gossling), tego co będzie on mógł dzięki tej sytuacji zyskać, a może raczej co już przez nią zdążył stracić i jak zechce to wykorzystać podczas ostatecznej rozgrywki. Na wojnie przegrana bitwa nie musi oznaczać przegranej wojny. W polityce podobnie - wystarczy idealizm zastąpić twardą i brutalna strategią. I podobnie jak na wojnie tu także nie zabraknie ofiar.
Idy marcowe były świętem rzymskiego boga wojny i walki, Marsa. Clooney poświęca swój film walce politycznej - pozbawionej broni, nie tak krwawej i otwartej, ale wcale przez to nie mniej brutalnej i wyniszczającej dla zamieszanych w nią bohaterów. Tu także nie obędzie się bez ofiar: Cezar zostanie obalony, Brutus odegra przeznaczoną mu rolę, ale ostatecznie trudno będzie nam go za to potępić. Nie tylko dlatego, że w tym filmie ma twarz Ryana Gosslinga, ale przede wszystkim dlatego, że nie ma tu bohaterów pozbawionych winy. W polityce każdy wcześniej, czy później okazuje się mieć brudne ręce. Clooney starał się to pokazać w ambitny sposób: brudne i twarde rozgrywki rządzące światem polityki na każdym jej stopniu, deprawującą walkę o władzę, gdzie tak naprawdę nikt nie stosuje uczciwych chwytów. Miała to być gorzka, sceptyczna i niezależna ocena wystawiona politykom przez reżysera. Ostatecznie jednak okazuje się ona niezbyt głęboka i dość przewidywalna - dramatyczne napięcie pod koniec filmu zamiast rosnąć jedynie dramatycznie spada. Tak jak w prawdziwej kampanii politycznej: wzniosłe słowa, powtarzające się obietnice zmian, ładne zdjęcia i dobrze wyglądające na ekranie sceny, za którymi tak naprawdę niewiele nowego się kryje. Prawdopodobnie film miał być dość ambitny i krytyczny, wyszedł co najwyżej „z ambicją” do bycia takim.