Powstały w 2001 roku remake „Ocean’s Eleven: Ryzykowna gra” okazał się sporym przebojem na całym świecie, wyróżniającym się iście gwiazdorską obsadą. Kwestią czasu (trzy lata) było ukazanie się kontynuacji zatytułowanej „Ocean’s Twelve: Dogrywka”, która – pomimo jeszcze większej ilości gwiazd – stała już na dużo niższym poziomie. Po kolejnych trzech latach Steven Soderbergh stworzył zwieńczenie trylogii – „Ocean’s Thirteen”. Niestety, jest to najsłabsza część serii.
Grupa Danny’ego Oceana (George Clooney) jednoczy się ponownie, tym razem z pobudek altruistycznych. Złodzieje chcą bowiem pomścić Reubena (Elliott Gould), który został oszukany przez swojego wspólnika, multimilionera Willy’ego Banka (Al Pacino). Ocean planuje wykonać najbardziej spektakularny skok w karierze, jednak do jego wykonania potrzebuje sponsora. Wybór pada na… Terry’ego Benedicta (Andy Garcia).
Formuła się wyczerpała. Trzecia część trylogii jest niczym więcej, jak tylko powtórką z rozrywki, do tego bardzo nieudaną. To dużo gorsza wersja „Ocean’s Eleven” – mniej zabawna, za to jeszcze bardziej przekombinowana i nieprawdopodobna. Od pierwszych minut bohaterowie rozpoczynają przygotowania do skoku, co powinno zapewnić szybkie tempo akcji. Nic z tych rzeczy, ponieważ na ekranie panuje chaos, brak tu jasno określonej linii przewodniej. Widz wie tylko, że z tym będą problemy, tamto się nie uda, no a z innym ewentualnie może wypalić. W „Ocean’s Eleven” cały plan – choć z gatunku mission impossible – miał jednak ręce i nogi, z góry było mniej więcej wiadomo, który członek grupy będzie odpowiedzialny za konkretne zadanie. Tutaj zaś jest więcej improwizacji niż przemyślanego działania, lecz ostatecznie i tak okazuje się, że bohaterowie wszystko mieli pod kontrolą i wszystko przewidzieli. W przypadku tej serii dziwić to może nie powinno, szkoda tylko, że wcale już nie bawi.
Wiele można było sobie obiecywać obsadzeniem w jednej z głównych ról Ala Pacino. Ten znakomity aktor ma wszelkie zadatki, by stworzyć kreację, która przebiłaby postać Terry’ego Benedicta z pierwszej odsłony cyklu. Tam bowiem, dzięki talentowi Andy Garcii, widz miał przekonanie, że bohaterowie, zadzierając z Benedictem, igrają z ogniem. W „Ocean’s Thirteen” odbiorca takiego uczucia nie ma, ponieważ Willy Bank wydaje się być osobą pozbawioną charyzmy, nie potrafiącą zawzięcie walczyć o swoje. Na ile to wina aktora, a na ile scenariusza, każdy musi ocenić z osobna…
W jednym z wywiadów Steven Soderbergh stwierdził, że myśl o nakręceniu „Ocean’s Thirteen” wpadła mu do głowy w momencie premiery „Ocean’s Twelve”. Wychodzi zatem na to, że przez trzy lata najlepszym pomysłem reżysera na nowy film okazało się stworzenie kalki części pierwszej. Gdyby chociaż poziom tych produkcji był zbliżony, wówczas można by było zapewne przymknąć oko na masę podobieństw. Lecz niestety, „Ocean’s Thirteen” jest filmem przede wszystkim nudnym, którego oglądanie nie sprawia widzowi żadnej przyjemności. Strata czasu.