Pierwsza część „Iron Mana” nie wywołała u mnie tak pozytywnej reakcji jak u większości widzów. Dwójka spodobała mi się o wiele bardziej, dzięki chociażby wprowadzeniu postaci Czarnej Wdowy. Po „Avengers”, którzy stali się jednym z moich ulubionych filmów ever, świat zaczął żyć kontynuacjami przygód marvelowych superbohaterów. W tym roku pierwszym filmem tego typu jest trzecia część „Iron Mana”. Czy przyćmiła wcześniejsze części? A może nie podołała pokładanym w niej nadziejom?
Po wydarzeniach mających miejsce w „Avengers” Tony Stark cierpi na stany lękowe. Obawia się, że nie zdoła ochronić osoby, na której najbardziej mu zależy – Pepper. Do tego dochodzi problem z Mandarynem, groźnym szubrawcem terroryzującym świat. Pod wpływem presji Tony wypowiada walkę napastnikowi i kończy… daleko od domu, bez możliwości powrotu. Czy Iron Man pokona swoje lęki i znowu stanie się bohaterem?
Trzecia część jest inna niż dwie poprzednie – mniejszy nacisk kładzie na otoczkę zbudowaną z humoru i satyry, a większą na dramat superbohatera, który po traumatycznych przeżyciach (otarcie się o śmierć) nie panuje nad swoimi lękami i emocjami. Nareszcie herosowi został nadany jakiś rys człowieczeństwa, przestał być niepokonanym bogiem, którego nie ima się żadna broń, a dostanie pociskiem z rakiety to jak spotkanie ściany z muchą, gdzie owadem jest oczywiście rakieta. Tony nic nie stracił ze swojego czaru i powabu. Zyskał natomiast prawdziwy, mocno osadzony w fundamentach pierwiastek człowieczeństwa – strach i lęk o najbliższych.
Trzecia część musi być godnym zwieńczeniem trylogii. I tak też się stało. Wprawdzie wolę drugą część przygód Żelaznego, jednak trzecia nie pozostaje daleko w tyle. Mamy więcej efektów specjalnych, więcej garniturów dla Tony'ego i więcej zawrotnej akcji. A sam początek – mistrzostwo. Zwłaszcza muzyka na wstępie.
Skoro już jesteśmy przy ścieżce dźwiękowej – słyszałam wiele zarzutów jej dotyczących: że nie jest tak energetyczna jak wcześniejsze. Problem w tym, że tak miało być – wydaje mi się, że to celowy zabieg reżyserów, pokazanie czegoś innego, czegoś niespodziewanego. A że akcja ma miejsce w okolicach Świąt Bożego Narodzenia puszczanie kolęd dodaje tylko pikanterii i jest pewnego rodzaju satyrą. Mnie osobiście zmiana klimatów muzyki wcale nie obniżyła radości płynącej z oglądania produkcji.
O świetnej grze aktorskiej wspomnę tylko kilka słów. Protagonista – Robert Downey Jr. to aktor pełną gębą. Rola Starka jest stworzona dla niego, nie wyobrażam sobie nikogo innego grającego Tony'ego. Poczucie humoru, czar – to wszystko widać w każdej kwestii aktora, w jego mimice. Ben Kingsley oczarował mnie najbardziej, zwłaszcza po nieoczekiwanym zwrocie akcji (nie powiem jakim, za duży spojler – kto widział, ten wie, co mam na myśli). Wprawdzie nie spodobało mi się to, co zrobiono z przeciwnikiem Irona, jednak nie umniejsza to rewelacyjnej roli aktora. Jak kameleon. Jedyną osobą, której nie dzierżę, i tak jest od pierwszej części produkcji, jest główna rola kobieca – Pepper. Gwyneth może i jest dobrą aktorką (przynajmniej inni tak mówią, więc im wierzę), ale nie pasuje do tej roli. Nawet w tej części była nijaka i nudna. Moim największym marzeniem było pozbycie się jej z filmu i oglądanie go w spokoju. Niestety, nie wszystkie marzenia się spełniają.
„Iron Man 3” to dobre zwieńczenie trylogii. Nie muszę zachwalać tego filmu, gdyż statystyki zarobku w pierwszych dniach wyświetlania mówią same za siebie. Warto obejrzeć ten film, dobra obsada (minus jeden), ciekawe wykonanie i porywająca muzyka. Chcę więcej! Dobrze, że niedługo wchodzi „Thor 2”.