Nowy Sherlock nie jest pierwszym Sherlockiem – Ritchie nie podjął ponownej próby sportretowania umysłu ekscentrycznego mistrza dedukcji. Czy to źle?
Chyba nie, bo powtórzenie efektu zaskoczenia i świeżości pierwszej części byłoby karkołomnym zadaniem. Nie znaczy to oczywiście, że Holmes nie jest już tym samym urodzonym detektywem, który walkę bokserską planuje jak partię szachów, a psa swojego przyjaciela nieustannie doprowadza na skraj tragicznej śmierci. Pomysł na głównego bohatera jest taki sam jak poprzednio, z tą różnicą, że jego nietuzinkowy sposób bycia nie jest już osią fabuły, a jedynie okiem puszczonym do widzów pamiętających część poprzednią. Mniej zadziwia i intryguje, bardziej bawi.
Choć mimo wszystko taka zmiana nastawienia pozostawia pewien niedosyt, zwłaszcza, że reżyser miał pod ręką innego geniusza i dziwaka, profesora Moriarty'ego będącego głównym antagonistą bohaterów. Gdyby scenariusz bardziej skupił się na jego funkcjonowaniu, prześwietlił jego psychikę tak jak dwa lata temu psychikę Holmesa, kontynuacja mogłaby być lepsza od oryginału. Szkoda.
Co oczywiście nie znaczy, że „Gra cieni” nie jest warta uwagi. Guy Ritchie ma niewątpliwy talent do zarządzania gigantycznymi budżetami i jego nowe dziełko bije na głowę wszystkie filmy akcji, jakie przez ostatni rok miałem okazję recenzować, przede wszystkim z jednego powodu: szanuje widza. Wartka akcja – oczywiście tak. Szalone, w najlepszym znaczeniu, angielskie, barwne poczucie humoru – ogromny plus. Aktorstwo jak zawsze znakomite – Downey i Law świetnie sobie radzą w rolach pierwszoplanowych, a na drugim planie świetnie sekundują im m.in. Stephen Fry i Kelly Reilly. Wyprowadzenie akcji z Londynu dobrze zrobiło zdjęciom, które są jeszcze lepsze niż poprzednio, i o dziwno nawet efekty specjalne potrafią zrobić wrażenie. Tylko że to wszystko można powiedzieć o większości podobnych filmów, na czele z „Trzema muszkieterami” czy „Piratami z Karaibów”. Holmes jest od nich lepszy z jednego tylko powodu: jego fabuła ma sens (może tylko motyw strzykawki z adrenaliną jest nieco przegięty). Coraz rzadsze zjawisko ostatnio.
Na osobny akapit zasługuje muzyka Hansa Zimmera. Główny motyw pozostał niezmieniony, kompozytor dodał jedynie do ścieżki kilka utworów ilustrujących nowe scenografie, a że quest Holmesa i Watsona prowadzi ich przez Francję i Niemcy aż do Szwajcarii, naprawdę było co ilustrować. Kluczowe sceny akcji są dosłownie rozgrywane w rytm muzyki niemieckiego mistrza, która, dzięki, szybkiemu, wyraźnemu rytmowi, i dynamicznym partiom smyczków, dosłownie potęguje ich dramatyzm. Z inną ścieżką dźwiękową „Sherlock” byłby innym filmem.
Dodam jeszcze na koniec, że film doskonale sprawdza się jako kontynuacja, głównie dzięki kilku smaczkom, które fani pierwszej części bez trudu rozpoznają jako ukłon w ich stronę i coś w rodzaju wiadomości „Witajcie ponownie”. Jakkolwiek przeważnie nie działają na mnie podobne tricki, przyznam, że na swój sposób ucieszyłem się na widok znajomych miejsc i bohaterów. Zachęcam do ucieszenia się również Was, drodzy czytelnicy. Dobrze spędzone dwie godziny.