Jest taki dowcip, który krąży w Internecie: na gałęzi wiszą dwa nietoperze i jeden mówi do drugiego:
- Wiesz czego się najbardziej boję na starość?
- Czego?
- Nieoddawania moczu.
Wspominam o tym, bo wątkiem przewodnim nowego filmu Paolo Sorrentino „Młodość” jest właśnie problem z oddawaniem moczu dwóch starszych panów, którzy spotykają się w luksusowym hotelu u podnóża Alp. Nie, że film jest o tym, ale ten problem pojawia się często w ich niezliczonych rozmowach. Paolo Sorrentino bardzo lubi rozmowy, a szczególnie rozmowy tzw. intelektualistów. Ale czy rozmowy bez sensu mają w ogóle jakiś sens? Inteligentni ludzie zawsze mają o czym rozmawiać. Na przykład mogą porozmawiać o seksie... To bardzo dobry temat, bo rozmowa o polityce może być niebezpieczna (zwłaszcza gdy spotka się dwóch przedstawicieli przeciwstawnych opcji), o religii jest nienowoczesna. Mogą też porozmawiać o sztuce, ale czy ta prawdziwa sztuka, która zachwyca i skłania do zajmowania stanowiska i refleksji nad istnieniem jeszcze istnieje? Obecnie sztuka ma przede wszystkim szokować i być atrakcyjna dla oka – ma relaksować, a nie pouczać. Czy ludzie w ogóle jeszcze potrafią rozmawiać, bez wzajemnego atakowania i prymitywnego negowania wszystkiego, co może ograniczać swobody obyczajowe? Inteligentni ludzie mogą też wcale nie rozmawiać, tylko od razu przejść do rzeczy. Znakomicie to obrazuje pewna para – goście owego hotelu, która jak widać, jest ze sobą bardzo długo i pewnie dlatego już nie muszą ze sobą rozmawiać, tylko wspólnie załatwiać potrzeby fizjologiczne – bez słów. Jak pokazuje film, jedynym skutecznym sposobem na przetrwanie, jest cynizm. To bardzo modny kierunek w sztuce. Cynizm pozwala uniknąć śmieszności i zranienia. To postawa łatwa, bo łatwo jest wszystko podważać i lekceważyć, ale trudno stanowić dobry przykład.
Bardzo podobał mi się film „Wielkie piękno”, choć uważam, że zbyt mocno chciał być arcydziełem i poniekąd naśladował „Słodkie życie” Felliniego – jednak nie można mu odmówić wyrafinowanego poczucia estetyki. Film „Młodość” nie podoba mi się jako sztuka filmowa, ale bardzo przyjemnie spędza się na nim czas i to wszystko.
Mówi się, że nie można wszystkim dogodzić, ale film Sorrentino stara się dogodzić wszystkim; artystom, intelektualistom i zwykłym zjadaczom chleba. Film „Młodość” to worek pełen prezentów – każdy znajdzie coś dla siebie: piękną sztampową muzykę, piękne nagie kobiety, dobre dowcipne dialogi, kilka złotych myśli i parę ludzkich dramatów. Problem polega na tym, że trudno powiedzieć w jednym zdaniu, o czym właściwie jest ten film. Czy o przemijaniu? Czy o straconych nadziejach? Sam Sorrentino w wywiadzie powiedział, że zrobił film o miłości, ale tej tak naprawdę jest w tym filmie najmniej. W skrócie to historia o dwóch starszych panach, którzy rozmyślają nad życiem i kobietami, z którymi nie udało im się przespać.
W filmie występuje cała plejada sław, która odgrywa wielkie sławy. Od sławienia sław w tym filmie robi się niedobrze. I tak Michael Caine gra wybitnego kompozytora, który zapiera się, by nie wystąpić na koncercie – na specjalne życzenie królowej. Co jest już dla mnie bardzo pretensjonalne. Harvey Keitel gra wybitnego reżysera, który pracuje nad swoim najwybitniejszym filmem i dąży do idealnego zakończenia. Jane Fonda gra starzejącą się gwiazdę filmową. Paul Dano gra aktora słynącego z roli znanego robota. Najlepszą rzeczą w tym filmie jest obecność Rachel Weisz, aktorki, która nigdy się nie nudzi. Jest tak plastyczna, a jednocześnie niewymuszająca całej uwagi na sobie, że nie można jej po prostu nie lubić. Szkoda tylko, że gra postać zmuszoną udowadniać swoją atrakcyjność seksualną. Gra córkę wielkiego kompozytora i jest jedyną postacią w tym filmie, która nie drażni swoją nadzwyczajnością.
Oczywiście, jak to u Sorrentino nie zbrakło dbałości o stronę wizualną. Sorrentino jest prawdziwym mistrzem operowania kamerą. Nie brakuje w jego filmach skomplikowanych zabiegów w filmowaniu ujęć, by jeszcze bardziej podnieść wartość przekazu. Czarują okrężne ujęcia kamery podczas występujących na scenie różnej maści artystów. Ale pajpiękniesza i ujmująca jest scena, w której za pomocą sfilmowania widoku z wizjera lunety ukazuje dwie perspektywy młodości i starości.
Reżyser „Wielkiego Piękna”, ale także „Wszystkich odlotów Cheyenne'a” w swoim nowym filmie próbuje drwić ze współczesnej popkultury. Często bierze na tapetę śpiewające gwiazdy, które nie muszą przecież umieć śpiewać, ale wystarczy, że postarają się o wyrazisty wizerunek sceniczny i przyciągną uwagę tłumów. Drwi także ze współczesnych filmów o robotach. Jednak z przykrością stwierdzam, że sam nie proponuje niczego zachwycającego, a jedynie sprawdzone schematy. Jest to coś pomiędzy Woody Allenem, a... no właśnie – aspirował chyba do dzieł Felliniego („Osiem i pół”) i Bergmana („Tam, gdzie rosną poziomki”), ale wyszło coś bliżej fatalnego „Dziewięć” Roba Marshalla.
Paolo Sorrentino to młody reżyser, a robi filmy staroświeckie. Nie czuje ducha naszych czasów. Czasem więcej prawdy i szczerości o współczesnym świecie jest w filmach o robotach. Takie mamy czasy i nie możemy już żyć bez robotów.
Reasumując „Młodość” to przyjemne błyskotliwe kino, na którym po prostu przyjemnie spędza się czas, ale nie ma co oczekiwać jakiś szczególnych zachwytów. Bardzo szanuję Sorrentino, ale go nie kupuję. Wciska nam kity, które pod pozorem wielkiej sztuki, mają nam się podobać.