Jurassic World: Upadłe królestwo to blockbuster osobliwy. Dzieli się on bowiem na dwie wyraźnie odrębne części; wizualne, jak i treściowe. Cały film niepozbawiony jest zresztą niecodziennych idei w ciągu całości czasu swojego trwania. Pomimo to, spośród wszystkich kontynuacji słynnego obrazu Spielberga, czwarty sequel jest najsłabszy.
Fabuła "Upadłego królestwa" rozgrywa się w cztery lata po wydarzeniach przedstawionych w poprzedzającej ją części. Zastany świat jest następujący: park na Isla Nublar został zamknięty, a dinozaury cieszą się absolutną wolnością. Beztroska nie trwa długo. Ich przetrwaniu zagraża budzący się do życia wulkan. Na ratunek zwierzętom ruszają znani z Jurassic world, Claire (Bryce Dallas Howard) i Owen (Chris Pratt).
Kontynuacja hitu z 2015 roku rozpoczyna się słowami, powracającego do serii, dr. Malcolma (Jeff Goldblum), iż dinozaury należy pozostawić w spokoju. Obejrzawszy "Upadłe królestwo" podobne uczucia, kieruje się w stronę samej serii. Nie twierdzę, iż powstanie dobrego filmu rozrywkowego zbudowanego wokół prehistorycznych stworów jest niemożliwe. Zmiana scenarzystów franczyzy powinna dać jednakowoż, w tymże przypadku, pozytywne efekty. Fabuła Królestwa napisana ,,na cztery ręce” przez Colina Trevorrow i Dereka Connoly’ego, jest najsłabszym elementem obrazu. Główni protagoniści filmu, czyli wspomniani Claire i Owen, są niewymownie nudni. Ich wzajemna relacja jest kalką wydarzeń z poprzedniej części, a ich osobowości utraciły jakikolwiek interesujący sznyt. Również powody ich zaangażowania w rozgrywające się w obrazie wydarzenia nie są dość rozwinięte. Stereotypowe, wycięte niczym z kartonu postaci, to skądinąd plaga całego filmu. Podobnie ,,niedopisane” są elementy fabuły. Pierwsza połowa Upadłego królestwa, w której bohaterowie po raz kolejny udają się na wyspę Isla Nublar, jest standardowym, nieciekawym powtórzeniem zdarzeń i kolei losu dobrze już znanym widzom. Druga, rozgrywająca się w gargantuicznej posiadłości, poruszająca tematy klonowania, handlu dinozaurami, i... tak, tak, wykorzystywania ich jako broni, jest na swój sposób abstrakcyjna; scenarzystom nie starczyło jednak talentu, aby zrobić z tym coś ciekawego, czy kuriozalnego. Zakończenie obrazu to zaś absolutna głupota i przejaw nieumiejętności scenarzystów. Tę głupotę zapowiada zresztą scena otwierająca, która jedynie przez swą infantylność, a nie dobre scenariopisarstwo, tworzy swą efektowność. W niej, jak w całym filmie, dzieje się zatem dużo, ale, niestety, z nonsensownych przyczyn.
Reżyserem "Upadłego królestwa" jest J.A. Bayona ("Sierociniec"). Pomimo mojej ogólnej niechęci względem całego filmu, muszę stwierdzić, że, on jeden,
wyszedł z niego obronną ręką. Niektóre sceny akcji niepozbawione są,
albowiem dobrych idei, a jego horrorowy background jest w nich wyraźnie
widoczny. Ogólnie obraz jest zresztą lepiej wyreżyserowany niż poprzednik – Jurassic World. Śmiem twierdzić, iż gdyby Bayona ,,trafił” na lepszy scenariusz, mógłby zrobić naprawdę dobry film. Pogłębienie horrorowych aspektów serii było dobrym pomysłem. W gwoli ścisłości muszę wprawdzie powtórzyć- w paru momentach, także reżyseria mogłaby być lepsza.
Mimo niezłej roboty reżysera "Jurassic world: Upadłe królestwo" jest słabym dodatkiem do franczyzy, zapoczątkowanej w 1993 roku. Dzieje się w nim niby sporo i szybko, a dinozaurów jest jeszcze więcej niż wcześniej oraz są one na dobitkę jeszcze groźniejsze, ale słabość fabuły nie pozwala na dobrą zabawę. Przez bite dwie godziny śledzimy nieciekawych bohatrów, których los jest nam całkowicie obojętny, w ramach historii, która ani przez chwilę nie jest wystarczająco angażująca, śmieszna, wzruszająca, czy wyrafinowana.
W napisach końcowych obrazu słyszymy popularny motyw muzyczny Johna Williamsa. Po niemal apokaliptycznym zakończeniu "Upadłego królestwa" jego brzmienie wywołuje spory dysonans; można rzec, iż jest on tak znaczny, jak różnica w poziomie pierwszego i piątego filmu z serii.