Nie ukrywam, że „Hobbit: Niezwykła podróż” był przeze mnie najbardziej oczekiwaną premierą 2012 roku. Bardzo lubię prozę Tolkiena, a ekranizacja „Władcy Pierścieni” zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Jak więc można było nie czekać? Nie tupać nogami jak na mrozie? Pytanie tylko czy warto było i czy i tym razem Peter Jackson wbił mnie w fotel.
Bilbo Baggins - hobbit w każdym calu, nieoczekiwanie, tak dla siebie jak i innych mieszkańców Shire, zostaje uwikłany przez czarodzieja Gandalfa Szarego w krasnoludzką wyprawę do Samotnej Góry. To dawno utracony dom Thorina Dębowej Tarczy i jego współbratymców, dom pełen wspomnień o szczęściu i dostatku. Niestety dawno, dawno temu, kiedy Thorin był jeszcze młodym księciem, Erebor został zagarnięty przez Smauga, okrutnego, chciwego smoka, którego skusiły zgromadzone przez Krasnoludów bogactwa. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że właśnie teraz nadszedł czas, by odbić Samotną Górę i wrócić na łono Ereboru. W podróż wyrusza 13 Krasnoludów oraz Bilbo Baggins, którego Gandalf przedstawia jako światowej klasy włamywacza, a także od czasu do czasu sam Czarodziej. I oto właśnie, hobbit pełną gębą, domator, który niczego nie kocha bardziej niż spokój, jedzenie i napitek, wyrusza w nieoczekiwaną podróż…
I tyle wystarczy jeśli chodzi o fabułę, żeby nie zdradzać za bardzo tego wszystkiego, co spotka krasnoludzką drużynę. Niemniej jednak muszę wspomnieć, że „Hobbita” czytałam nie raz i niestety przez sporą część seansu nie mogłam pozbyć się wariującej pod czaszką myśli… ale to nie prawda, to nie tak… Minusem jest pewnie fakt, że całkiem niedawno odświeżałam sobie prozę Tolkiena i wszystko z kart powieści całkiem żywo stawało mi przed oczami. Nie da się jednak ukryć, że niektóre wątki nie dość, że odkrywają zbyt wiele, to jeszcze są zupełnie nielogiczne z perspektywy powieści, choćby Czarnoksiężnik, czy Mroczna Puszcza. Naciągana jest też pogoń orków za Thorinem, ich obecność w świetle dziennym, którego gobliny po prostu nie znoszą. Do tego sposób odnalezienia jedynego pierścienia ukazany czarno na białym jest dużo mniej honorowy. Poza tym w dialogach nie zaadaptowanych z książki czuć jakąś prostotę, żeby nie rzec, że prostackość… Przynajmniej już wiem jakim cudem Peterowi Jacksonowi uda się sztuka stworzenia trylogii z tak krótkiej powieści jaką jest „Hobbit”.
Żeby nie było, że przemawia przez mnie jedynie gorzkie rozczarowanie nie do końca wiernej adaptacji tolkienowskiego dzieła (o nie!) - generalnie „Niezwykła podróż” robi spore wrażenie (tym bardziej, że udałam się na seans w 3D). Przede wszystkim ze względu na przeniesienie Śródziemia na ekran kinowy. Kiedy do tego dorzucimy sceny batalistyczne i charakteryzację otrzymujemy naprawdę niezwykłe kino przygodowe osadzone w świecie fantasy. Na szczególną uwagę zasługują oczywiście plenery, na początku zielony Shire z hobbickimi norami, później niesamowite Rivendell i w końcu Góry Mgliste. Wszystko tworzy niesamowity, zapierający dech w piersiach obraz Śródziemia. I tak, ukryć się nie da, że mniej więcej właśnie tak to układa się w głowie podczas lektury „Hobbita”.
Czapki z głów dla ekipy charakteryzatorów i kostiumografów, których jest za dużo, by ich wszystkich wymienić. Drużyna Thorina wygląda jak wyjęta z kart powieści. Są niesamowici! Twarze, włosy, stroje… tego się nawet nie da opisać, to po prostu trzeba zobaczyć, a najlepiej w akcji, na ekranie, w sumie już nawet mniejsza czy dużym, tym kinowym, czy małym w domowym zaciszu. Nawet mocny akcent jest jak szyty na miarę i dopełnia twarde krasnoludzkie postacie.
Nie można też przemilczeć efektów specjalnych, pościgów, scen walk. Bez tego „Hobbit: Niezwykła podróż” nie byłby tym samym filmem. Sporo pracy należało włożyć w samo stworzenie Śródziemia, w poszczególne miejsca odwiedzane przez członków wyprawy. Do tego oczywiście na ekranie pojawia się mnóstwo scen walki, gdzie punktami kulminacyjnymi są ucieczka z siedziby goblinów w Górach Mglistych oraz walka na urwisku z oddziałem Azoga. Świszczą miecze, młoty i topory. Dłużna nie zostaje też gandalfowa laska. Wszystko to składa się na niezwykle wartką akcję, którą widz śledzi z uwagą i niemałą przyjemnością. Niesamowite jaką różnicę pod tym względem widać między „Hobbitem”, a „Władcą Pierścieni”.
Na koniec o muzyce. Dziwnym, ale i niezwykle ekscytującym było usłyszeć pieśń Krasnoludów o utraconym domu pod Samotną Górą, którą do tej pory jedynie można było śledzić na kartach powieści. Fantastycznie dobrana muzyka, stylizowana na średniowieczne pieśni, stanowiąca tło dla głębokich, krasnoludzkich głosów. Cudo! Melodia zostaje też umiejętnie wpleciona w resztę ścieżki dźwiękowej okraszającej film i pojawia się w różnych momentach obrazu. Daje to bardzo spójny efekt, okala jakby całą historię i nie pozwala zapomnieć o celu podróży. I oczywiście, pieśń o utraconym Ereborze nie tylko przypomina, po co ta cała wyprawa, ale i zostaje z nami dłużej.
Mimo pierwszej paniki, będącej łyżką dziegciu, spowodowanej lekką niespójnością oraz niewiernością wobec książkowego oryginału, „Hobbit: Niezwykła podróż” to jednak słoik miodu. Nie ukrywam, że znający twórczość Tolkiena mogą mieć podobne odczucia co do fabuły, jednak nie zmienia to faktu, że Peter Jackson pokazał jak powinno się robić kino przygodowe z prawdziwego zdarzenia. Nie pozostaje mi nic innego jak czekać na kolejną odsłonę „Hobbita”, która niestety dopiero za rok.