„Wilkołak” po wielu perturbacjach w końcu zawitał na ekrany kinowe. Remake filmu z roku 1941 pod tym samym tytułem to opowieść życia Lawrence’a Talbota (Benicio Del Toro), który wraca po wielu latach nieobecności do swojego rodzinnego domu. Powód wizyty nie jest zbyt optymistyczny, brat Lawrence’a zaginął. Wkrótce okazuje się, że nie żyje. Okoliczności jego śmierci są bardzo tajemnicze. Talbot postanawia odkryć jak zginął brat, nie zdając sobie sprawy, że w lasach otaczających posiadłość grasuje śmiercionośna bestia. Pewnego dnia bohater zostaje ugryziony przez nią i powoli zaczyna się przeobrażać w wilkołaka.
„Wilkołak” to film stworzony w klasycznych ramach. Nie ma co liczyć na innowacje w ikonografii wilkołaczanej. Mamy więc w filmie pełnię księżyca; przemianę z człowieka w wilczą bestię podczas niej; człowieka ugryzionego przez krwiożercę, który staje się nosicielem bestii w sobie; srebrne kule mogące powstrzymać potwora; rodzinną klątwę i tajemnice unoszące się w wielkiej, zabytkowej posiadłości; cygańskie wierzenia; nagrobki, z których spływa krew. Można tak wymieniać w nieskończoność. Ta konwencjonalność w fabule „Wilkołaka”, chociaż unowocześniona na potrzeby współczesnego widza, czyli przez dodanie wielu (hekto)litrów krwi, wnętrzności ludzkich, przemocy i okrucieństwa, to wydaje się być zdezaktualizowana, sztampowa i mało intrygująca. Fabuła „Wilkołaka” to po prostu zlepek wierzeń, opowieści i scen z innych filmów o wilkołakach, który nie jest wstanie zaskoczyć widza. Ponieważ już to widzieliśmy. Wiele razy.
W dodatku twórcy jakby na siłę próbują na początku i na końcu wmówić widzowi, że to film z przesłaniem. Obraz, który każe się zastanowić, gdzie leży granica pomiędzy byciem człowiekiem a bestią. Ale nie nabierzmy się na to, w „Wilkołaku” nie ma miejsce na takie pytania. Chociaż sama figura wilkołaka zawsze była dla ludzi jakby zmaterializowaniem ich zwierzęcych popędów i pragnień, to film Joe Johnstona nie jest wiwisekcją ludzkiej natury, a jedynie popularną rozrywką.
Filmowi niestety nie pomaga też gwiazdorska obsada aktorska. Benicio Del Toro i Anthony Hopkins wypadają zaledwie poprawnie, ale wina leży po stronie źle napisanych i słabych dialogów. Emily Blunt jest tylko piękną ozdobą starszych kolegów. Jedynie Hugo Weaving w roli inspektora Scotland Yardu, wprowadza trochę świeżości swoją podszytą dużym dystansem i humorem postacią.
Ale skończmy narzekać. Bo pomimo wyżej wymienionych rozczarowań, „Wilkołak” to całkiem porządnie zrobione kino. To czym się broni film, to strona wizualna utrzymana w niepokojących szarościach, niezwykły klimat anglosaskich lasów i samego Londynu (po „Wilkołaku” i „Sherlocku Holmesie” trzeba stwierdzić, że Londyn to obecnie najpiękniej ukazane miasto w kinie) oraz bardzo mocna, patetyczna muzyka, która doskonale współgra z resztą. Te elementy sprawiają, że „Wilkołaka” ogląda się całkiem przyjemnie. Poza tym delikatne nawiązanie do Hannibala Lectera sprawia, że może pojawić się uśmiech na twarzy. I chociaż po wyjściu z kina nic po filmie nie zostaje w pamięci (no może oprócz tego mrocznego klimatu) to film zobaczyć można. Najlepiej przy pełni księżyca.