Jako młody chłopiec byłem fanem niemal wszystkich komiksów wydawnictwa Marvel. Jak inni rówieśnicy zaczytywałem się w opowieściach o grupie X-Men czy podziwiałem akrobatyczne wyczyny Człowieka–Pająka. Zawsze gdzieś z boku herosów z nadludzkimi umiejętnościami w kolorowych kostiumach, stał on – samotny mściciel ubrany na czarno, z charakterystycznym znakiem trupiej czaszki na piersi. Frank Castle vel. Punisher, najbardziej brutalny i bezduszny (anty)bohater uniwersum Marvela. Uzbrojony we wszelkiego rodzaju broń, siejący spustoszenie wśród zbirów i złoczyńców. Siłą rzeczy Punisher nie może wzbudzać swoją osobą takiej sympatii jak inni bohaterowie znani z kart opowieści obrazkowych. Jednak mimo to, już trzeci raz upomniało się o niego kino. Tym razem historię samotnego mściciela postanowiła przenieść na duży ekran, urodzona w Niemczech, Lexi Alexander.
Wiadomo było z góry, że do sukcesów kasowych hitów takich jak „Iron Man” czy „Batman”, obraz „Punisher: War Zone” nie ma szansy się zbliżyć. Nikt nie przewidział jednak aż tak spektakularnej porażki kasowej (wpływy z kin w USA poniżej 10 milionów dolarów). Niezaakceptowanie produkcji przez widownię jest dla mnie niezrozumiałe, gdyż mamy do czynienia z dość wierną adaptacją komiksu, która w mojej opinii, powinna sprostać oczekiwaniom fanów. Mamy w tym filmie wszystko to, co decydowało o sukcesie tej postaci na kartach historii obrazkowej: szybką akcję, dużo przemocy, krew lejącą się strumieniami (momentami film jest bardzo brutalny) oraz bezdusznych drani, którym dać radę może jedynie samotny mściciel, ogarnięty obsesją prowadzenia prywatnej vendetty przeciwko wszystkiemu, co złe i niegodziwe.
Frank Castle to były żołnierz Marines, weteran wojny w Wietnamie, którego rodzina przed laty została zamordowana podczas pikniku w nowojorskim Central Parku. Przypadkowo wraz z żoną i dziećmi Frank był świadkiem brutalnej mafijnej egzekucji. Przestępcy nie oszczędzili żadnego ze świadków mordu. Jedynie bohaterowi serii udało się cudem ujść z życiem. Od czasu gdy sąd uniewinnił zbrodniarzy, Frank postanowił, że to on będzie stanowił w mieście prawo i wymierzał sprawiedliwość…
W postać Punishera (która nie schodzi z ekranu niemal od samego początku projekcji aż do napisów końcowych) wcielił się tym razem Ray Stevensen, i moim zdaniem wypadł o wielkie bardziej przekonująco niż jego kinowi poprzednicy: Dolph Lundgren (wersja z roku 1989) czy Thomas Jane (2004). Aktor nie miał co prawda wiele do zagrania, jednak wszelkie cechy szczególne wyglądu Punishera (zmęczona życiem twarz, bezduszne spojrzenie, mimika ograniczona do minimum) oddał jak najbardziej poprawnie. Stevenson wypadł w tej roli na tyle przekonująco, że momentami udało mu się nawet wzbudzić naszą sympatię.
Na plus filmu przemawiają na pewno dobrze zrealizowane sceny akcji oraz prosty i nieprzekombinowany scenariusz (wszak wiemy dobrze, że nie chodzi tu o głęboką historię, a raczej o zwyczajną jatkę). Nie podobała mi się natomiast postać arcyłotra Jigsawa, która miast budzić w nas strach, wywoływała raczej pusty śmiech i zażenowanie. Scenarzyści mogli także pomyśleć o rozbudowaniu kilku postaci drugoplanowych, bo biorąc pod uwagę fatalne wyniki finansowe produkcji, raczej nie będą mieli okazji do nich powrócić w kolejnej części. Obraz ten polecam szczególnie fanom komiksu i postaci Franka Castle’a. Na pewno w produkcji tej odnajdą 100% komiksowego Punishera w Punisherze kinowym.