Pan Clooney był w zeszłym roku bardzo zapracowanym człowiekiem i jak widać ciężka praca potrafi człowiekowi wyjść na dobre. Jakiś czas temu pisałem tutaj o dobrych, choć nie wybitnych „Idach marcowych” w jego reżyserii i z jego udziałem, w tym tygodniu do polskich kin zawitali wreszcie „Spadkobiercy” - film, który już zdążył przynieść George'owi Złotego Globa, a w najbliższym czasie może jeszcze zaowocować Oscarem dla najlepszego aktora.
„Spadkobiercy” to kameralna historia o ludziach na zakręcie – taka, jakie w Hollywood ostatnio coraz lepiej się sprzedają (czyżby publiczność potrzebowała przeciwwagi dla dominujących od paru lat adaptacji superbohaterskich komiksów?). Film zaczyna się krótką, z pozoru niezbyt sensowną sceną jazdy na nartach wodnych – jej sens dość szybko stanie się dla widzów oczywisty. Radosna, aktywna, piękna kobieta pędząca po tafli oceanu przez resztę filmu będzie bladym, wychudzonym cieniem człowieka podtrzymywanym przy życiu przez kroplówki i aparaty do dializy. A z bałaganem, który po sobie zostawiła, będzie musiał sobie poradzić jej mąż – wiecznie zapracowany prawnik, któremu wszyscy dookoła zarzucają, że gdyby lepiej traktował swoją rodzinę, do tragedii by nie doszło.
Jakby tego było mało, pan King, potomek królewskiego rodu rządzącego niegdyś całymi Hawajami, zgodnie z amerykańskim prawem musi jak najszybciej pozbyć się ostatniego skrawka ziemi odziedziczonej po przodkach. Jako pełnomocnik funduszu, który współdzieli z siedmiorgiem kuzynów, to on będzie musiał podjąć ostateczną decyzję o sprzedaży – a kuzyni wcale nie są zgodni co do jej kształtu.
Tak więc przez niecałe dwie godziny obserwujemy zmagania Matta Kinga z otaczającym go światem, który najwyraźniej bardzo go nie lubi i koniecznie zamierza doprowadzić go do rozpaczy. W zmaganiach, które od pewnego momentu przybierają formę wędrówki, towarzyszą mu córki, z którymi musi na nowo odnaleźć wspólny język, oraz przyjaciel jednej z nich, Sid, który przez cały czas sprawia wrażenie niezbyt trzeźwego, a jednak okazuje się cennym towarzyszem. Podróż – jak to w filmach tego typu – przebiega bez zbędnego pośpiechu, za to obfituje w sytuacje zabawne, smutne, trudne, pouczające, podnoszące na duchu... Jak to w życiu, chciałoby się powiedzieć. Tak że pod koniec aż chce się przeczytać powieść będącą podstawą scenariusza, żeby móc się tej podróży przyjrzeć dokładniej.
Clooney naturalnie staje na wysokości zadania – z jednej strony generuje całą masę sytuacyjnych gagów, choć jego bohaterowi przez cały czas jest nie do śmiechu, z drugiej świetnie wchodzi w rolę przygniecionego życiem człowieka, który ewidentnie ma dość całego tego zamieszania, ale wie, że nie da rady przed nim uciec, więc robi co może żeby wyjść z niego obronną ręką. I stopniowo uczy się robić to wszystko w zgodzie z samym sobą.
Osobna pochwała należy się młodszej części obsady – dzieciaki naprawdę dają się lubić i tworzą kreacje idealnie dostosowane do pozycji, jakie zajmują w tej dziwnej zabawie. Przy tym ich role nie są wcale schematyczne ani przewidywalne. Cała trójka ma szansę wyjść na ludzi.
A najważniejszym elementem stanowiącym o sile tego filmu są Hawaje. Dramat głównych bohaterów rozgrywa się w scenerii, która na pierwszy rzut oka nie kojarzy się z żadnym dramatem, a ścieżka dźwiękowa składa się wyłącznie z hawajskich pieśni, o których z góry wiadomo, że nie mają nic wspólnego ze smutkiem i życiowymi trudnościami. Do tego King jest bogatym, renomowanym prawnikiem o twarzy George'a Clooneya, mieszka w wielkim domu z basenem a na biwak z córkami jeździ na dziewiczą plażę, której sam widok zapiera dech w piersiach, i której zupełnym przypadkiem jest właścicielem. Zaryzykuję teraz kontrowersyjną diagnozę. Otóż naszemu społeczeństwu, którego ogromna część jest przekonana, że bogatsi mają lepiej, a synonimem zadowolenia jest stały, obfity dochód, przydałoby się częściej przypominać, że nawet król Hawajów łatwo może zamienić swoje życie w piekło. I żadna ilość dolarów go stamtąd nie wyciągnie.
Nadchodzi czas odpowiedzi na pytanie: czy ten film ma wady? Cóż, jakieś zapewne ma, a główną jest moim zdaniem brak większej ilości zalet. „Spadkobierców” ogląda się bardzo przyjemnie, nie są na pewno filmem nudnym, sztampowym czy głupim. Ładne zdjęcia, ciekawy montaż, dobre aktorstwo, błyskotliwy scenariusz, nienaganna reżyseria. Świetne kino. Ale niestety nie wybija się niczym oryginalnym. Ze swoich pięciu nominacji do Oscara na statuetki zamieni pewnie ze dwie, ale za dziesięć lat nikt już nie będzie o nim pamiętał. Co nie zmienia faktu, że naprawdę warto się z nim zapoznać.