Co roku polski widz jest dosłownie bombardowany rodzimymi produkcjami, których tematyka dotyczy pierwszej, albo drugiej wojny światowej. Oczywiście to wszystko ma swoje logiczne uzasadnienie. Jednak większość polskich filmów wojennych pojawia się, by za chwilę zniknąć w gąszczu podobnych dzieł. Czasami zdarzają się jednak produkcje, które na dłużej zwracają uwagę widzów, wywołują zażartą dysputę i medialny szum. Takim filmem okazało się najnowsze dzieło Jana Komasy - „Miasto 44”. Produkcja ta podzieliła światek filmowy – spora liczba osób uważa ją za niedopracowaną, z nijakim scenariuszem, inni znowu zachwycają się obrazem. Prawda jest jednak taka, że jedyną możliwością stwierdzenia, który obóz ma rację, okazuje się wybranie na film i ocenienie samemu.
Film opowiada historię dwójki bohaterów i ich przyjaciół, którzy zostają wessani w wir powstańczej walki. Miłość, porażka, ból, strach – to właśnie tymi elementami został nasiąknięty najnowszy film Komasy. Reżyser pragnął jak najwierniej ukazać widzowi szaleństwo i brutalność wojny. I, moim skromnym zdaniem, udało się zrealizować ów zamysł. Brutalizm, realizm, naturalizm, zagubienie jednostki i walka z samym sobą – produkcja nie koloryzuje, wszelkie zabiegi zastosowane w dziele mają szokować i uświadamiać widza. Owszem, żaden film nie odda w stu procentach horroru wojny, jednak „Miasto 44” w dość dosadny sposób próbuje uderzyć w odbiorcę. I uderza, bo o ile scenariuszowi można zarzucić mocne braki, tak warstwie wizualnej na pewno nie. Już same liczby przytoczone przed obejrzeniem seansu wywołują piorunujące wrażenie.
Spore grono osób negatywnie odnosi się do ścieżki dźwiękowej produkcji. Zbyt współczesna, za głośna, nie mająca nic wspólnego z prezentowanym obrazem. Nic bardziej mylnego. Celowy zabieg sięgnięcia po bardziej współczesną muzykę ma na celu zestawienie dwóch światów: przeszłości i teraźniejszości. Co podkreśla również końcowa scena filmu. Dodatkowo ścieżka dźwiękowa określa target produkcji – dzieło skierowane zostało do młodszego widza.
Aktorsko również film trzyma przysłowiowy poziom. Zofia Wichłacz oraz Józef Pawłowski sprawdzili się w roli rzuconych w wir wojny zakochanych nastolatków. Pokazanie transformacji, jakiej ulegają, wymagało nie lada talentu. Oboje jednak podołali ciężkiemu zadaniu. Dramat, jaki rozgrywa się wokół bohaterów, zmienia ich. Widz towarzyszy dwójce protagonistów w ich kolejnych zmaganiach. Nie było chwili, bym nie martwiła się o los Biedronki.
Niestety, scenariusz rzeczywiście okazał się największą bolączką produkcji. Zwłaszcza sceny poświęcone miłosnym uniesieniom bohaterów. Trójkąt miłosny w czasach wojny? Już sam wydźwięk tych słów nie brzmi dobrze. I nie lepszy okazuje się obraz. Podczas wojny obowiązują inne zasady, jednak nawet takie realia nie usprawiedliwiają dziury ziejącej w wątku miłosnym.
„Miasto 44” okazało się zaskakująco dobrym filmem. Może nie bardzo dobrym, jednak na pewno wartym obejrzenia i przemyślenia. Jan Komasa kolejny raz pokazał, że potrafi stworzyć ciekawą i przemawiającą do widza wizję świata.