Gdyby nie kulawe charaktery i cherlawe dialogi „Helikopter w ogniu” należałoby zakwalifikować do klejnotów kina wojennego. Niestety, twórca tego filmu, Ridley Scott i tym razem sam się podrapał. Mógłby być zaliczony do grona największych reżyserów, gdyby nie zgubny nałóg masakrujący większość jego filmowych przedsięwzięć: skłonność do operowania populizmem i frazesami, czyli używania narzędzi odpowiednich raczej dla języka propagandy, niż kinematograficznego dzieła. Choć i jeszcze raz powiela zwykłe swoje grzechy, po kilku wcześniejszych porażkach od czasów swoich najwybitniejszych dokonań ("Obcy - 8 pasażer Nostromo", "Łowca androidów", "Thelma i Louise"), Scott znowu prezentuje się w niezłej kondycji.
Akcja filmu rozgrywa się w Mogadiszu (Somalia) w 1993 roku i jest zapisem autentycznych wydarzeń. Z wysłanych do akcji helikopterów bojowych typu „UH-60 Black Hawk”, dwa z nich niemal natychmiast zestrzelono w środku miasta, a pozbawiona osłony ogniowej załoga wystawiona została na ataki tutejszej milicji i somalijskich bojówkarzy. Na ratunek wysłano kolejne jednostki Delty, rangersów, a następnie wezwano na pomoc stacjonujące nieopodal militarne siły ONZ, w efekcie czego 19 żołnierzy ginie w boju, a 72 zostaje rannych. Gdyby filmowa narracja ograniczyła się do tylko do paradokumentalnego przedstawienia wydarzeń, film zasługiwałby na łaskawszą ocenę. Scenarzysta Ken Nolan posiada bowiem niezwykłą zdolność tworzenia autentycznej, intensywnej atmosfery zagrożenia i terroru, tak więc w momentach akcji emocje widza sięgają zenitu. Gorzej, niestety radzi sobie w wątkach fabularnych, gdzie narracja traci rozpęd w miałkich kwestiach.
Nolan najwyraźniej uległ słabości Scotta, który przy swoim talencie do filmowania kapitalnych scen akcji, od pewnego czasu jest chronicznie niezdolny do tego, aby stworzyć na planie interesującą, wielobarwną charakterystykę postaci, co udaje się bez trudu nawet przeciętnym reżyserom. Zwykle wychodzą mu stereotypowe, szablonowe osobowości, wypowiadające nieznośne banały. Dla porównania polecam niskobudżetowy „Kippur” Amosa Gitaja, który prostymi środkami pokazał wszystko to, co należy, aby wstrząsająco, choć poetycko zobrazować chaos i bezsens wojny, nie pozostawiając tak typowego dla produkcji Scotta posmaku egzaltacji, osłabiającej końcowy efekt artystyczny.
Poza tymi nielicznymi mankamentami, pod względem technicznym filmowi nie można czegokolwiek zarzucić. W reżyserii scen akcji, znakomitych zdjęciach (Sławomir Idziak) czy montażu (Pietro Scalia), widać zręczną rękę mistrza, przytomnie sprawującego pieczę nad całością. Podobnie ścieżka dźwiękowa Hansa Zimmera, zazwyczaj rażąca grandilokwencją, tym razem ograniczyła się do "żołnierskiego", prostego i celnego tematu oraz eleganckiego, dyskretnego kontrapunktu. W ferworze akcji chwilami, co prawda nie byłam zdolna rozróżnić kto jest kim, ale to niewielki zarzut w porównaniu z innymi filmami Scotta, gdzie w szaleńczym montażu migawek, zbliżeń, fragmentów ludzkich ciał, czy innych nieistotnych szczegółów, można z łatwością zgubić sens i wątek poszczególnych ujęć.
Film godny polecenia dla wielbicieli kina wojennego, lecz niezbyt wiele z niego wynika dla refleksyjnego odbiorcy. Nie odpowie na pytanie, po co został nakręcony, choć pewnie taki cel postawił sobie jego twórca.
|