Zgodnie z twierdzeniem Alfreda Hitchcocka „film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. I faktycznie „Zanim zasnę” Rowena Joffe'a zaczyna się od wielkiego tąpnięcia, przez chwilę napięcie się utrzymuje, by później ze sporym łomotem grzmotnąć w ziemię.
Christine Lucas cierpi na amnezję. Każdego ranka budzi się pozbawiona wspomnień ostatnich kilkunastu lat. Mężczyzna, obok którego się budzi, spokojnie wprowadza ją w ich wspólną przeszłość. I niby wszystko jest jak w bajce – kochający mimo przeciwności mąż, dom i w miarę spokojne życie. Czuć jednak w tym wszystkim jakiś zgrzyt, który dręczy też samą Christine. Dlatego kobieta, wspierana przez terapeutę – doktora Nasha, stara się rozwikłać zagadkę swojego życia i odkryć własną przeszłość. Jednak kiedy układanka nabiera kształtów, Christine nie tylko musi walczyć o siebie, ale i o swoje życie.
Przyznam, że „Zanim zasnę” miał spory potencjał, potencjał, który niestety nie został w pełni wykorzystany. Jak napisałam we wstępie, obraz zaczyna się faktycznie od trzęsienia ziemi i przez jakiś czas trzyma w napięciu. Reżyser zgrabnie igra z widzem, który gubi trop i przez pewien czas może mieć problem z nazwaniem rzeczy po imieniu. Niestety taka sytuacja trwa góra do połowy seansu... Kiedy zaczynamy się domyślać, co tak naprawdę się stało i kto jest tym złym, napięcie opada. Ba nawet znika całkowicie, bo twórcy „Zanim zasnę” chyba nie mając pomysłu na ciekawe zakończenie, prowadzą widza wprost w objęcia naiwnego, ckliwego i nijakiego finału. Taki zabieg powoduje, że obraz Joffe'a pozostawia niesmak zmarnowanej szansy. Cóż, jak widać, nie można mieć wszystkiego.
Aktorsko jest nie najgorzej – Nicole Kidman, Colin Firth i Mark Strong wypadają przywozicie. Przyznać jednak muszę, że największe wrażenie robi Kidman – świetnie udało jej się oddać porter psychologiczny zagubionej i zastraszonej kobiety, momentami czuć wręcz pętlę, która zaciska się na jej szyi. Ja uwierzyłam w jej łzy, a to już coś. Z tej trójki najbladziej wypada Colin Firth – wydaje mi się być lekko drewniany i nie na miejscu, takie odczucia mogą być jednak podyktowane bardzo subiektywnym podejściem do sprawy.
Dość dobrze wypadają również zdjęcia – deszczowe plenery, momentami klaustrofobiczne wnętrza i migawkowe przebłyski wspomnień, to mieszanka, która całkiem zgrabnie buduje lekko duszny nastrój. Nie mogę jednak powiedzieć tego o ścieżce dźwiękowej, bo nic z niej nie zostało w mojej głowie. Przeszła bez echa, jakby była zupełnie nieobecna.
Na płycie DVD brak jakichkolwiek ciekawych dodatków, prócz zwyczajowego zwiastuna filmu oraz zapowiedzi innych propozycji dystrybutora.
Na pewno nie stanę na stanowisku, że „Zanim zasnę” to totalna klapa, której nie warto poświęcać czasu. Obraz Rowena Joffe'a znajduje się gdzieś pośrodku i mimo zmarnowanego potencjału ogląda się go bezboleśnie, a do pewnego momentu nawet ze sporą przyjemnością. Także w wolnej chwili warto, ale nie gwarantuje stuprocentowej satysfakcji i chęci powrotu do świata Christine Lucas.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.