Bardzo wiele czasu musiałem poświęcić nad zastanawianiem się, co właściwie takiego ma w sobie książkowy pierwowzór filmu, że zdecydowano się na jego ekranizację. Na moje nieszczęście zaliczam się do grona mężczyzn, którzy przeczytali książkę. Męczyłem się przy tym, jak Jezus na drodze krzyżowej i po skończonej lekturze przysiągłem sobie, że nigdy więcej nie dotknę się czegoś podobnego. Inaczej sprawa się ma z filmem, przemija bowiem zdecydowanie szybciej niż kartki i powinno dać się to jakoś przetrzymać. Otóż nie da się, a każda minuta seansu bolała jak dziesięć kartek książki na raz.
Fabuła „50 twarzy Greya” jest prosta jak mało którego filmu. Młoda studentka poznaje przystojnego miliardera, rodzi się pomiędzy nimi uczucie, popadają w niekończącą się spiralę namiętności, by w końcu napotkać pierwszy kryzys, który zdaje się być dla nich większym szokiem i niespodzianką niż pierwsza miesiączka dla nastolatki. Każdy obeznany chociaż trochę z kinem, słyszał już podobne historie niezliczone ilości razy i żaden kolejny film nie zmieni tego, że jest to po prostu temat wyczerpany. Nawet taki, który opiera swoją fabułę na tak popularnej książce. Jaki był cel tworzenia tego filmy, jeśli nie pieniądze? Nie ma takiego, więc od razu możemy ukrócić dyskusję na temat walorów artystycznych tej produkcji, bo ich po prostu tam brak.
Skoro „50 twarzy Greya” z założenia został stworzony dla złapania kilkuset milionów naiwnych w sali kinowej, to być może jest w stanie zaoferować dobre aktorstwo? Nic bardziej mylnego. Poziom aktorstwa jest tak porażająco niski, że chyba mogę wreszcie postawić jakichś aktorów bez krępacji, na pierwszych miejscach w tym roku i ze spokojnym sumieniem twierdzę, że strasznie trudno będzie ich przebić. Zarówno Jamie Dornan grający tytułowego Greya, jak i Dakota Johnson, bardziej przypominali mi aktorów z popołudniowej ramówki telewizyjnej niż rzeczywistych, dobrze opłacanych profesjonalistów z Hollywood. Nie jest to wina dialogów, które są porażająco kiepskie, ale właśnie ich samych.
Całe kontrowersje związane z istotą książki, jak i filmu, czyli niegrzeczne zabawy sado-maso, mogłyby wzbudzić oburzenie u ludzi starszej daty, ale na pewno nie u mnie i ludzi w moim przedziale wiekowym. Nie jest szczególnie pieprznie, nie jest nawet sado, a już na pewno nie maso. Przez cały seans wizja opuszczenia sali kinowej była tak natrętnie powielana przez mój umysł, że zacząłem się bać, czy nie jest to jego instynktowne działanie w celu ratowania swoich szarych komórek. Zdecydowanie odradzam wam ten film, chyba że naprawdę lubicie sado-maso, wtedy doświadczycie takich męczarni, że na długo przejdzie wam na to ochota.