Nie wielu jest we współczesnym kinie twórców, którzy niemal każdym kolejnym filmem potrafią zaskoczyć widza oryginalnością i świeżością pomysłów. Moim zdaniem to najważniejsza cecha wybitnego reżysera, jakim niewątpliwie jest Tim Burton, który „Mrocznymi cieniami” po raz kolejny udowodnił, że z pewnością zasługuje na miano najbardziej zakręconego i najciekawszego reżysera współczesnego kina. I to pomimo że w przypadku jego najnowszej produkcji, stać go na zdecydowanie więcej.
Barnabas Collins (Johnny Depp) ma cały świat u swych stóp — a przynajmniej miasteczko Collinsport w stanie Maine. Ten bogaty i potężny pan dworu Collinwood jest niepoprawnym kobieciarzem… do momentu, gdy popełnia niewybaczalny błąd, łamiąc serce wiedźmie Angelique Bouchard (Eva Green), która skazuje Barnabasa na los gorszy od śmierci — zamienia go w wampira i grzebie żywcem. Dwa wieki później, Barnabas zostaje przypadkowo uwolniony z grobowca. Po wyjściu na zmieniony nie do poznania świat roku 1972 powraca na dwór Collinwood, gdzie okazuje się, że ta niegdyś świetna posiadłość popadła w ruinę. Czy Barnabasowi uda się przywrócić swojej rodzinie należną pozycję i przezwyciężyć okrutną klątwę?
Jak wspominałem w recenzji „Avengers”, tegoroczny maj obfituje w interesujące propozycje filmowe, jednak to właśnie najnowsze dzieło Tima Burtona zapowiadało się zdecydowanie najciekawiej. Zastanawia fakt, że produkcja tego pokroju co „Mroczne cienie” jak dotąd zdecydowanie przegrywa w box office z obrazem o grupie superbohaterów. Spowodowane to jest z pewnością błędem dystrybutorów, którzy wybrali nieodpowiednią datę premiery. Trudno bowiem wytłumaczyć to zjawisko w inny sposób, ponieważ sposobem realizacji, fabułą i poczuciem humoru „Mroczne cienie” zdecydowanie przebijają siermiężnych „Avengersów”.
„Mroczne cienie” to przede wszystkim niezwykły, pełen fantastycznego poczucia humoru i zwrotów akcji scenariusz. Jego prawdziwą siłą są unikatowi bohaterowie i intrygująca fabuła, pozwalająca spędzić nam prawdopodobnie najpiękniejsze chwile w kinie od dłuższego czasu. Przyjemnie jest ujrzeć w kinie prawdziwe, zapomniane niczym relikt przeszłości, podobnie jak Barnabas, potwory, które nie mają nic wspólnego z wymuskanymi, do cna naiwnymi, metroseksualnymi i ckliwymi bohaterami „Sagi Zmierzch”. Najzabawniejszymi i najbardziej absorbującymi są jednak sceny dostosowywania się Barnabasa do współczesności. Problem stanowi jednak pozostała część produkcji, w czasie której, momentami brak pewnego pomysłu, kompozycji, spójności i Burtonowskiej wyjątkowości, w zamian za to otrzymujemy kolejne nie wiele wnoszące do filmu klisze, wprowadzające toporną, monotonną narrację. Reżyser traci momentami swój unikatowy styl, stając się wyłącznie kinowym rzemieślnikiem. Warto przy tym zaznaczyć, że nawet wtedy góruje nad większością swoich kolegów po fachu. W „Mrocznych cieniach” nie zabrakło jednak charakterystycznego dla tego twórcy mrocznego klimatu grozy i błyskotliwego, często groteskowego poczucia humoru, zmąconego jednak jedną z ostatnich scen. Reżyser wykorzystał niemal cały swój kinowy kunszt, przez co odnosimy wrażenie, że „Mroczne cienie” są miksem „Soku z żuka” z „Jeźdzcem bez głowy” i „Sweeney Toddem”. Burtonowi brakuje skonkretyzowania publiki, do której kieruje swój obraz, przez co ucieka od wszelkich kontrowersji, które mogłyby spowodować podwyższenie wymaganego wieku widza, co w konsekwencji prowadziłoby do obniżenia wpływów z biletów.
Zdecydowanie najmocniejszą strona obrazu jest świetne aktorstwo Evy Green i Johnny’ego Deppa. Zaskakuje przede wszystkim fantastyczna i pełna sexapilu Francuzka, która swym niesamowitym magnetyzmem, zadziornością i urokiem wzbudza uwagę niemal każdego widza. Warto przy tym zauważyć, że integralną i równie ważną co uroda jest jej niesamowity potencjał komediowy. Green wykreowała postać wielowymiarową, równie szaloną, nieobliczalną i złą, co nieszczęśliwie zakochaną, porzuconą i zakompleksioną, dlatego w pewnym momencie zastanawiamy się, czy nie ma racji mówiąc do Barnabasa, że są dla siebie stworzeni. Kolejną niezapomnianą rolą popisał się również Depp, który wygląda wręcz obłędnie, tworząc przy tym postać niesamowicie intrygującą, charyzmatyczną i niezmiernie komiczną. Aktor nawet w teoretycznie stonowanej kreacji, tak odmiennej od nieustanie nakręconego i nieobliczalnego Sparrowa, potrafi w umiejętny sposób nadać określonej scenie komiczny lub dramatyczny charakter. Zawodzi natomiast drugi plan, spośród którego wyłącznie Chloe Moretz tworzy frapującą kreacje, dorastającej lolitki.
„Mroczne cienie” są filmem dobrym, być może nawet bardzo dobrym, któremu momentami brakuje jednak pewnej oryginalności, orzeźwiającej niczym gumy Winterfresh świeżości i pikanterii. Wiele ze scen wydaje się być zanadto ograniczonych i ugrzecznionych, przez co produkcja nie wykorzystuje posiadanego potencjału, by stać się dziełem kultowym, na stałe znajdującym się w kinowych annałach i przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Mimo wszystko, najnowsza produkcja Tima Burtona zasługuje na uwagę niemal każdego widza żądnego fantastycznej rozrywki na najwyższym poziomie.