Uniwersum zbudowane przez Marvel jest już na tyle duże, że trudno połączyć poszczególne jego wątki w jedną spójną całość, jeśli nie jest się zaznajomionym z ogółem pomysłu. Mimo to dalej upycha się w nim nowych bohaterów, licząc na jak największy zysk. Tym razem postanowiono ożywić na ekranie „Strażników galaktyki”, jeden z moich ulubionych komiksów. „Strażnicy galaktyki” mają w sobie bardzo wiele ze space opera. Bałem się bardzo jak to zostanie przeniesione na duży ekran. Fajerwerków nie było, ale myślę, że każdy fan Strażników poczuł się dopieszczony.
Wszystko zaczyna się kiedy młody Peter Quill zostaje porwany z Ziemi. Za sprawą swojego porywacza zostaje kosmicznym rabusiem, dla którego nie ma żadnej świętości. Zbiegiem okoliczności Star-Lord, jak sam się lubi nazywać - wyciąga ręce po przedmiot, który jest jednym z najcenniejszych artefaktów w całym kosmosie. Oczywiście Star-Lord nie ma o tym pojęcia, co sprowadza na niego uwagę jednego z najpotężniejszych władców we wszechświecie. Na domiar złego trafia na dwójkę łowców nagród, szopa Rocketa i jego zbrojne ramię: Groota. W jednej chwili i miejscu przychodzi mu stawić czoła trzem przeciwnikom - z opłakanym skutkiem. Wraz ze swoimi prześladowcami: Rocketem, Grootem i zabójczynią (która zostaje wysłana przez wspomnianego potężnego władcę) - Gamorą, zostaje osadzony w najcięższym więzieniu dla przestępców. Pierwszego dnia popadają również w konflikt z tamtejszym zabijaką, Draxem Niszczycielem. Szczególny problem ma z nim Gamora, która jako córka Ronana zostaje wybrana przez Draxa personifikacją wszystkich strat jakie poniósł on z ręki Ronana. Bohaterowie zawierają jednak sojusz, który ma im pomóc w wydostaniu się z miejsca odsiadki. Każdy ma w tym swój cel, mniej lub bardziej jawny, ale finalnie wszystkim chodzi o to samo: ucieczkę. Star-Lord i Gamora postanawiają dowiedzieć się czym jest dziwny artefakt, reszta chce im w tym pomóc. Traf chce, że za jego sprawą zostanie zachwiana równowaga całego wszechświata, ale kiedy się o tym przekonają, jest już o wiele za późno, żeby się wycofać.
Star-Lord, jak to bywa z tego typu bohaterami, ni mniej, ni więcej nie prosi się o bycie gwiazdą. Bohater musi być renegatem, który nie jest świadomy swego znaczenia. W uniwersum Marvela, nie jest to trudne do zaakceptowania. Stworzyli przecież wielu bohaterów, którzy byli wyjęci spod utartej ścieżki społecznej. Łatwo na to spojrzeć, jeśli myślimy o bohaterach, którzy osiedli w jednym miejscu. Trudniej jest w przypadku Star-Lorda. Podróżnik gwiezdny, bardziej przypominający bohatera książek Stanisława Lema, nieobyty ze społeczeństwem, wyalienowany, dziecinny, zamknięty w swoim własnym Ja. Tak właśnie wygląda Star-Lord. Dziecięca natura zdaje się przejmować nad nim kontrolę, pomijając po drodze wszystko, co jest istotne w byciu odpowiedzialnym dorosłym. Bardzo lubię tego typu bohaterów, w jakiś dziwny sposób, utożsamiam się z nimi. Beztroska, która zdaje się kierować ich czynami i nieprzejmowanie się jutrem, odnajduje drogę do świadomości każdego człowieka. Pokażcie mi kogoś, kto nie chce rzucić wszystkiego i zostać kimś na wzór Star-Lorda, a go ozłocę. Rocket ma natomiast naturę wiecznie niezadowolonego ze wszystkiego zawadiaki. Swój wewnętrzny gniew wyładowuje w najprostszy znany mu sposób: przemocą. Arogancja, jaka nim kieruje staje się w pewnym momencie filmu irytująca, przez co trudno pozbyć się niechęci do jego osoby. Rocket nie może sobie poradzić z problemem bycia efektem laboratoryjnego eksperymentu, który polegał na badaniach genetycznych na istotach niższych ewolucyjnie. Każdą uwagę skierowaną pod jego adresem odczytuje jak obelgę. Nie trudno nie zgodzić się z jego postępowaniem, nikt nie lubi, kiedy wytyka mu się jego własne niedoskonałości. Problemem jaki cechuje postać Rocketa jest niechęć do jakichkolwiek zmian, przez cały film nie zamierza przyjąć innego spojrzenia na świat i osoby wokół niego. Zupełną odwrotnością Rocketa jest jego nieodłączny kompan Groot. Pomimo że nie potrafi wymówić więcej niż trzy słowa: I am Groot, bez problemu potrafi przekazać każdą swoją emocję innym. Cechuje go ogromny wewnętrzny spokój, który potrafi jednak zamienić w niepohamowaną furię w czasie walki. Przypomina to bardzo obraz niejednego z nas, na co dzień spokojnego, ale kiedy przychodzi co do czego, lepiej unikać go jak ognia. Groot wydaje się być dużym dzieckiem, przez co czujemy do niego ogromną sympatię. Drax Niszczyciel jest zdecydowanie najbardziej logiczną postacią filmu. Bardzo łatwo usprawiedliwić widzowi jego poczynania. Jedynym celem w jego życiu jest zemsta na Ronanie, który odebrał mu żonę i córkę. Trudno o zbudowanie bardziej prawdziwej podstawy dla jego krucjaty. Większość z nas, postawionych w jego sytuacji, uczyniłaby to samo. Nawiązując do tych najbardziej bliskich każdemu uczuć, miłości do bliskich, kibicujemy Draxowi, nawet jeśli nie pochwalamy jego metod. Żeby nie uczynić Draxa tylko maszynką do zabijania, postanowiono nadać mu pewna cechę, która bawi w wielu momentach: Drax nie rozumie ironii, ani żartów, co wprowadza wiele humoru do relacji w grupie. Zdecydowanie najbardziej polubiłem jego postać. Najtrudniejsza do rozgryzienia z całej grupy okazała się Gamora. Wiernie służyła Ronanowi, by pewnego dnia po prostu zmienić front, bez jakiegoś głębszego powodu. Sprawia to, że strasznie trudno jej zaufać, nie tylko przez bohaterów, ale także przez widza. Przez cały seans jest się przekonanym, że w końcu zdradzi resztę grupy wbijając im nóż w plecy. Zachowuje się, jakby przyszło jej za karę odbyć podróż wraz zresztą, chociaż sama tę podróż zainicjowała. Niestety poziom gry aktorskiej Zoe Saldany jest poniżej wszelkiej krytyki, przez co Gamora stała się niesamowicie irytująca.
Największym niedociągnięciem „Strażników galaktyki” stał się humor, który zdaje się być wyjęty z czasów szkolnych ławek. Dałoby się ten problem przełknąć, gdyby nie to, że jest wtłoczony w tryby filmu jakby siłą. Żarty w większości nie śmieszą, szczególnie jeśli próbuje je się wcisnąć w nieodpowiednich momentach filmu. Gdyby nie postać Draxa i jego niezrozumieniu żartów i ironii, pewnie nie uśmiechnąłbym się ani razu podczas seansu. Całość produkcji zdecydowanie ratuje ścieżka dźwiękowa. Zamiast muzyki współczesnej postanowiono zastosować nieśmiertelne hity lat osiemdziesiątych. Dało to wspaniały efekt. Jednak jeden pozytyw nie jest w stanie przeważyć szali, skutkiem czego „Strażnicy galaktyki” w mojej ocenie, są filmem słabym, który z trudem nawiązuje do innych produkcji Marvela o superbohaterach. Można mieć tylko nikłą nadzieję, że druga część będzie lepsza.