„Już od samego początku zachwyca wybitny i uderzająco surowy hiperrealizm potęgowany przez znakomitą grę debiutującego Tahara Rahima” – napisano w pewnym poczytnym dzienniku na temat filmu „Prorok”. Niestety muszę się z tymi słowami całkowicie zgodzić. Co więcej, owa ocena ukazuje najmocniejsze strony filmu, które również i mą skromną osobę urzekły. Choć trudno może mówić o „urzekaniu” w przypadku filmu, który kwalifikuje się do kategorii tak zwanych filmów więziennych, obok „Zielonej mili” czy „Symetrii”.
Dzieło Jacquesa Audiarda ukazuje dość wyświechtany schemat: młody chłopak trafia do więzienia, gdzie uczy się „prawdziwego życia” i wyrasta na mrocznego mściciela, młodszego brata Johna Rambo. Motyw znajomy, ale realizacja tematu, która wręcz poraża surowością formy, zdecydowanie usprawiedliwia rozrzutność w przyznawaniu „Prorokowi” Cezarów. Główny bohater „Proroka”, o którym była wcześniej mowa, to Malik El Djebena, grany przez Tahara Rahima. Rahim miał do spełnienia nie lada misję, założenie reżysera: stworzenie nowego prototypu bohatera. I udało się aktorowi doprowadzić do stanu, w którym widz identyfikuje się z Malikiem. Widz go po prostu lubi. Lubi go, gdy morduje żyletką niewygodnego więźnia i wtedy, gdy trzyma na rękach małego chłopczyka. Dość dziwne uczucie, ale przejmujący fatalizm, brak wyjścia, walka o przetrwanie, gdy nie ma luksusu wyboru, skutkują pełnym usprawiedliwieniem dla czynów bohatera.
Gra aktorska to niewątpliwie najmocniejsza strona filmu. A co z resztą? Akcja płynie w odpowiednim tempie, tempie więziennej codzienności. Momentami ukazane są wizje, majaki głównego bohatera, które nie rażą sztucznością, ale nadają głębszy sens jego działaniom. Malik na swój prymitywny sposób przekazuje praktyczne zastosowanie nauki zrzędzących matek i ojców: ucz się na błędach. Do tego wielki plus za zakończenie filmu, obyło się bez wpadki, która popsułaby dotychczasowy efekt. Mamy za to minimum słów, maksimum treści, czyli wielką sztukę, jak powiedzieć więcej mówiąc mniej.
„Prorok” nie otrzymał Oscara, do którego był nominowany (notabene w doborowym towarzystwie). Film jednak trzeba obejrzeć, choćby z jednego powodu: pisanie owej recenzji było prawdziwą katorgą dla autorki. Męką, wynikającą z braku słabych punktów w filmie, które mogłaby z lubością wyszydzić.