Dramat Davida Frankela opowiada o sprawach bolesnych i trudnych w sposób filozoficzny i uniwersalny, pomimo umiejscowienia akcji filmu w Nowym Jorku (mieście, w którym rozgrywały się inne słynne dzieła tego reżysera).
Głównym bohaterem jest Howard Inlet – jeden z wielkich specjalistów od reklamy, szef odnoszącej sukcesy nowojorskiej agencji. Poznajemy go w momencie, kiedy na spotkaniu firmowym mówi, że to, co wspólne dla ludzi i warunkuje ich decyzje to czas, miłość i śmierć. Trzy lata później po przeżyciu ogromnej tragedii rodzinnej Howard wycofuje się z życia, zaniedbuje wszelkie sprawy i pogrąża się w rozpaczy. Jego przyjaciele, a zarazem koledzy z agencji, postanawiają mu pomóc, zanim on sam, a wraz z nim i oni stracą firmę, na którą tyle lat wspólnie pracowali. Jeden z trójki przyjaciół – Whit przypadkowo wpada na dość niekonwencjonalny pomysł na przywrócenie go do życia. Okazuje się, że Howard napisał listy do trzech abstrakcyjnych bytów: czasu, miłości i śmierci. Troje aktorów odegra te pojęcia w obecności Howarda. Każde z trójki przyjaciół „opiekuje” się jednym z aktorów.
Interakcje głównego bohatera z odtwórcami tych ról mają charakter filozoficznej dyskusji. Przy czym okazuje się, że każde z pojęć wiąże się z jednym z trójki przyjaciół, ukazując ich osobiste dramaty, w których abstrakcyjny byt, albo jego brak, jest jego źródłem. Mają one różne stopnie nasilenia. Tragedia Simona jest największa. Film przesycony jest smutkiem. To, co utracili bohaterowie, wydaje się nie do zrekompensowania. Losy czwórki łączą się ze sobą, są od siebie zależne. Ich relacja ma głęboki humanistyczny wymiar.
Duży jest kontrast pięknie sportretowanego Nowego Jorku w stosunku do smutnej, melancholijnej tematyki „Ukrytego piękna”. Jest czas świąt Bożego Narodzenia. Miasto zachwyca dekoracjami, światłami. Ta niezwykła sceneria stworzona jest, by być w niej szczęśliwym, a tak nie jest.
Pomysł spersonifikowania pojęć czasu, miłości i śmierci jest niezwykły, ciekawy i zaskakujący, przy czym każde z nich ukazane zostało w specyficzny sposób. Aktorzy w większości świetnie poradzili sobie z tym trudnym zadaniem. Najlepiej prezentuje się na ekranie elegancka i pragnąca poklasku, ale ludzka, współczująca śmierć. Nieźle wypada dynamiczny, pełen energii i nieco irytujący czas, a miłość zaskakuje. Trudno poznać Keirę Knightly w tej chaotycznej paplaninie jak z jakiegoś szkolnego przedstawienia, ale może o to chodziło, by przestawić to pojęcie jako coś niedojrzałego, chwiejnego. Sam Howard (w tej roli Will Smith) nie do końca jest przekonujący w swojej rozpaczy, w niektórych scenach rola zagrana została „wiadrami”. Film w ogóle przeładowany jest smutnymi emocjami, na czym trochę ta historia traci.
Zakończenie filmu zaskakuje, niekoniecznie pozytywnie. Wydaje się natomiast, że ten twist jest celowy. Człowiek wierzy i najszybciej przyjmuje do świadomości to, co widzi. Pewnych rzeczy nie widzimy na co dzień i nam umykają. Obraz skłania do refleksji nad tym, co w życiu najważniejsze. Podobnie znakomity utwór przewodni ścieżki dźwiękowej „Let’s Hurt Tonight” zespołu OneRepublic.