Po kilkuletnim romansie Toma Tykwera z kinem artystycznym („Biegnij Lola, biegnij”, „Niebo” czy „Zakochany Paryż”), reżyser ten po raz kolejny postanowił pokazać się szerokiej publiczności i nakręcił, na pierwszy rzut oka, typowo komercyjny film sensacyjny. Tykwer nie byłby jednak sobą, gdyby do swojego obrazu nie przemycił kilku ciekawych spostrzeżeń i obserwacji. I tak otrzymaliśmy dość niekonwencjonalny (i w dużym stopniu oryginalny) obraz, w którym tak naprawdę nic nie przedstawia się tak, jak powinno w klasycznym filmie akcji.
Po pierwsze, główny bohater. Mimo aparycji twardziela (w końcu gra go niedoszły Bond, Clive Owen) typ całkiem pospolity. Nie spodziewajcie się kolejnego Jasona Bourna czy Johna McClane'a. Nie jest on bowiem mistrzem kierownicy, do perfekcji nie opanował też sztuki posługiwania się bronią. Nie jest niezniszczalny, a do tego posiada ludzkie odruchy, a nawet nie romansuje ze swoją ekranową sojuszniczką, panią prokurator Eleanor Whitman (w tej roli bezbarwna jak nigdy Naomi Watts). I właśnie brak tych wszystkich zdolności powoduje, że bohater staje się dla nas „ludzki” do tego stopnia, że jesteśmy nawet w stanie uwierzyć, że opowiedziana na ekranie historia (mimo fabularnych niedorzeczności) mogłaby wydarzyć się w rzeczywistości.
Po drugie, fabuła. Film opowiada historię agenta Interpolu Louisa Salingera, którego zadaniem jest udowodnienie, że za działalnością jednego z najpotężniejszych banków świata kryje się korupcja, nielegalne finansowanie możnych tego świata, a nawet handel bronią czy zabójstwa. Od początku wiemy, że nasz bohater stoi z góry na straconej pozycji w walce z potężną instytucją finansową, o zdawałoby się nieograniczonych wpływach i budżecie. Tykwer od razu uświadamia widzowi, żeby nie spodziewał się happy endu. Jest przecież oczywiste, że nawet jeśli Salingerowi uda się doprowadzić do postawienia szefów korporacji przed oblicze sprawiedliwości, to na ich miejsce i tak błyskawicznie pojawią się następni. Nam pozostaje zatem jedynie śledzić przebieg śledztwa i kibicując głównemu bohaterowi, odwiedzać razem z nim kolejne zakątki świata (od Berlina, przez Mediolan, Nowy Jorku, aż po Istambuł).
Po trzecie, realizacja. Wielką siłą filmu jest jego realizm. Dobrze zainscenizowane sceny akcji nie potrzebują setek wybuchów i fajerwerków, aby skutecznie trzymać nas w napięciu. Dodatkowa „gwiazdka” na pewno należy się obrazowi Tykwera za genialną scenę w muzeum Guggenheima. Jest to moim zdaniem jedna z najlepszych strzelanin, jakie mogliśmy oglądać w kinie w ostatnich latach.
Mimo powolnego tempa (przypominającego raczej kino akcji sprzed kilkudziesięciu lat), film nie nuży, co na pewno jest zasługą ładnych zdjęć i dobrze napisanego scenariusza (mimo momentami zagmatwanej intrygi, nie mamy problemu z nadążeniem za akcją).
Tykwerowi udało się na pewno nakręcić film „na czasie”. W dobie światowej recesji spowodowanej kryzysem finansowym ciekawie jest zobaczyć produkcję, która ukazuje wielkie banki oraz ogromne korporacje finansowe jako wszechmogących mocarzy, którzy dzięki swoim wpływom i pieniądzom mogą wpływać na losy świata. A nam, szarym obywatelom, pozostaje jedynie odrzucić spiskowe teorie reżysera, zaufać naszym bankom i dalej powierzać im nasze oszczędności. Teraz wiemy już doskonale, że nie mamy innego wyjścia.