Maciej Ślesicki największe sukcesy odnosił ponad dekadę temu, po czym nagle, na kilka lat, słuch o nim zaginął. Nie wiadomo, czy powodem nieobecności reżysera w kinie głównego nurtu były inne obowiązki zawodowe, sprawy rodzinne czy może przedłużający się kryzys twórczy. Jeśli przyjąć ostatnie rozwiązanie, to po seansie filmu „Trzy minuty: 21:37” można wysnuć tezę, iż artystyczna niemoc reżysera nie tylko trwa nadal, ale wręcz się pogłębia.
Najnowszy obraz Ślesickiego zawiera niemal wszystkie elementy, których szczerze nie cierpię w polskim kinie, począwszy na tanim moralizowaniu, przez wszechogarniający patos, aż po martyrologiczny bełkot mający na celu pokazać Polaków jako ludzi wiecznie cierpiących w imię miłości do Boga i bliźnich. Reżyser nie stosuje tu żadnych półśrodków i czarno-białymi kreskami rysuje obraz postaci nagradzanych przez Najwyższego za roztaczane dobro i dotkliwie karanych za popełnione zło i to w kraju, który już od czasu „Dziadów” miał być wszak Chrystusem Narodów. Tematyka, którą zręcznie poruszali niegdyś Kieślowski z Piesiewiczem rośnie w „Trzech minutach” do rangi tak niewyobrażalnego kiczu, że nawet otwierająca film idiotyczna sekwencja o kumulacji ziemskiej energii w Polsce, nie razi tak dotkliwie w starciu z kolejnymi, coraz to bardziej nieprawdopodobnymi bzdurami serwowanymi przez reżysera.
Już w poprzednich obrazach, takich jak „Tato” czy „Sara” Ślesicki udowadniał, że jest sprawnym rzemieślnikiem mającym zdolność zręcznego żonglowania kliszami zapożyczanymi z innych filmów. Także i w „Trzech Minutach” prezentuje nam cały tygiel sekwencji, które już gdzieś widzieliśmy. Mamy tu zatem motywy z filmów takich jak „Motyl i skafander”, „Million Dollar Baby” czy „Duże zwierzę”. Wszystko co pokazuje Ślesicki już gdzieś widziałem, z tą jednak różnicą, że było to zrobione z klasą i wyczuciem sztuki filmowej, których tutaj kompletnie zabrakło.
Do powszechnego nadęcia panującego w „Trzech minutach” idealnie pasuje średniej jakości muzyka, średni montaż, powodujący lekkie zaburzenia wielowątkowej koncepcji (tu z kolei polecałbym reżyserowi jeszcze kilka seansów dzieł Iñárritu takich jak „Amores Perros” czy „21 Gramów”) czy strojący dziwne miny aktorzy, którym najwyraźniej wydawało się, że biorą udział w czymś na kształt filmowego dzieła z wyższej półki. Smutne historie alkoholika będącego niezłym reżyserem, sparaliżowanego malarza czy wreszcie chłopca, który w swoim smutnym życiu dostaje od losu białego rumaka odwołujące się do podniosłej atmosfery panującej w Polsce po śmierci Jana Pawła II to zdecydowanie za mało, aby wywołać u mnie jakiekolwiek emocje. Ale tak to z reguły bywa, że filmy mające być z założenia wielkimi toną w morzu przeciętności i zapomnienia.