W polskim kinie dobrego melodramatu ze świecą szukać, szczególnie teraz, gdy afisze zalewane są coraz to nowymi komedyjkami romantycznymi. A jednak „Mała Moskwa” Waldemara Krzystka jest dramatem, w którym pierwsze skrzypce gra historia tragicznej miłości. Do tego dochodzi wyśmienita muzyka i delikatne tło historyczne.
Legnica lat 60., ze względu na ilość stacjonujących w niej wojsk radzieckich, zwana małą Moskwą, staje się domem dla pilota Jury i jego pięknej małżonki Wiery. Kobieta zafascynowana Polską, a właściwie polską muzyką, podczas obchodów 50. rocznicy zwycięstwa Rewolucji Październikowej podbija serca zebranych (a wśród nich to najważniejsze, bo należące do jej wielkiej, choć zakazanej miłości – porucznika Michała Janickiego) rosyjsko-polskim wykonaniem „Grande Valce Brillante” Ewy Demarczyk. I mimo że Wiera broni się przed żarem uczucia, stara się być wierna mężowi, którego zresztą też kocha, to ostatecznie poddaje się namiętności. Niestety serca zakochanych nie biją w rytmie w jakim maszerują radzieckie wojska i od początku wiadomo, że miłość Rosjanki i Polaka skończy się tragicznie, bo otoczenie nie zrozumie, a polityka zabije.
Trzeba przyznać, że film Krzystka trzyma dobry, melodramatyczny poziom, trochę nawet przywołuje na myśl „Casablancę” Michaela Curtiza (nie wiem, czy to przez sam wątek miłosny, czy może przez tak znaczącą obecność muzyki). Postacie są od początku do końca tragiczne, ich uczucie nie ma najmniejszych szans, wybucha pełnym płomieniem i zostaje zadeptane. Historia może i toczy się ciut schematycznie, może i niektóre sceny są nierealne, wydumane, ale melodramat rządzi się sercem, to emocje są tu najważniejsze, a tych w „Małej Moskwie” na pewno nie brakuje. Całą tę przejmującą fabularną emocjonalność zaburza dualistyczna budowa filmu. To co jest najważniejsze przedstawione jest z perspektywy współczesności, cała opowieść o wielkiej niespełnionej miłości to wspomnienia Jury, który po latach wraca do Legnicy i próbuje przybliżyć kawałek tamtych czasów córce Wierze. Taki zabieg odrywa trochę od głównego wątku, wycisza i w efekcie chyba trudniej z oczu łzy wyciska.
Nie można jednak złego słowa powiedzieć o odtwórcach głównych ról. Lesław Żurek i Swietłana Chodczenkowa grają wręcz koncertowo, są na tyle realni, że w pewnym momencie można im zacząć kibicować i wierzyć, że ich marzenia o wspólnym życiu się ziszczą. Należy zaznaczyć, że Chodczenkowa wykazuje się podwójnie, tym samym pokazując, że ma niezły fach w ręku, gra bowiem nie tylko delikatną, momentami trochę efemeryczną Wierę zakochaną bez pamięci w Janickim, ale także swoją córkę (też Wierę) – zimną, zgorzkniałą kobietę sukcesu. Dwa diametralnie różne charaktery zagrane równie autentycznie, z charyzmą i wyczuciem. A na dokładkę Swietłana Chodczenkowa zagrała też głosem, ale o tym trochę później. Tej dwójce asystuje Dmitri Uljanow, który staje na wysokości zadania i Jura w jego wykonaniu, choć momentami zbyt melancholijny jak na radzieckiego pilota, jest autentyczny.
Całkiem nieźle prezentuje się tło historyczne. Nie jest ono nachalne, nie stanowi sedna opowieści, ale stan rzeczy w Legnicy lat 60. jest przedstawiony dobitnie. Dodatkowo, na chwilę uwagi zasługuje - wątek z parą Ormian i potajemnego chrztu ich dziecka.
Na koniec słów kilka o muzyce, która według mnie w obrazie Krzystka jest bardzo istotnym elementem. Mówię oczywiście o muzyce wplecionej w film, stanowiącej komentarz do sytuacji i splatającej serca głównych bohaterów. Swietłana Chodczenkowa w „Małej Moskwie” wykonuje dwa utwory Ewy Demarczyk: wyżej wspomniany „Grande Valce Brillante” oraz „Pocałunki”. I ukryć się nie da, że interpretacja aktorki odbiega od tej, która jest znana z oryginalnego wykonania Demarczyk. Nie można jednak przejść obojętnie tak obok tekstu, muzyki, jak i, mimo wszystko, wykonania. Chodczenkowa robi to niezwykle emocjonalnie, interpretuje tekst, jednym słowem rozumie co śpiewa. Zresztą nawet, gdyby wykonanie rosyjskiej aktorki utworów Demarczyk było dużo gorsze, to w którym filmie można usłyszeć taką muzykę i to z tekstami Tuwima czy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
Krzystek stworzył film, który jest bardzo udaną mieszanką ładnych zdjęć (sceny miłosne), niesamowitej muzyki (wspomniane utwory Ewy Demarczyk) i emocji, które niewątpliwie u niejednej niewiasty wyciskają łzy. Mimo to „Mała Moskwa” Waldemara Krzystka nie jest filmem wybitnym, to w końcu nie kultowa „Casablanca”. Trzeba jednak zaznaczyć, że na polskim rynku filmowym stanowi swoisty powiew świeżości.