Spike Lee od zawsze rzeźbił w kinie zaangażowanym. W swojej twórczości nieraz lawirował pomiędzy gatunkami filmowymi. Pomimo tej różnorodności nie zapomniał on o tematach, które są mu bliskie. Co za tym idzie, jego dzieła nieustannie balansują na granicy hood film, czarnej komedii, będąc przy tym głosem tzw. czarnej Ameryki. W „Czarne Bractwo. BlacKkKlansman” głos ten jest bardzo donośny, ale co ważniejsze, został on usłyszany – nie tylko przez krytykę filmową (nagroda Grand Prix w Cannes), ale również przez zachwyconych filmem kinowych widzów.
Fabuła opowiada o pierwszym czarnoskórym detektywie w Colorado Springs, którym w 1972 roku został Ron Stallworth (John David Washington). Niezniechęcony panującymi wokół nastrojami względem jego osoby oraz nieustannymi aktami rasizmu postanawia on wniknąć w szeregi Ku Klux Klanu, inwigilować jego działalność, a następnie zniszczyć organizację od wewnątrz. Do pomocy w walce z tzw. prawdziwymi Amerykanami, którzy jak mantrę powtarzają „white power” i „America first” staje wraz z nim Flip Zimmerman (Adam Driver), detektyw pochodzenia żydowskiego.
Lee prowadzi w swoich filmach własną rewolucję, będącą prywatną retoryką na sprawy dyskryminacji mniejszości Afroamerykańskiej. W „Czarnym Bractwie. BlacKkKlansman” widać to wyraźnie. I chociaż nazbyt wyszukane jest porównanie tego utworu do tryptyku Kieślowskiego traktującego o rewolucji francuskiej, to można znaleźć pewne tematyczne podobieństwa. Przytoczona przez Kieślowskiego rewolucja opierała się na haśle: wolność, równość i braterstwo. Te same słowa włożyć można w usta bohaterów filmu Lee, ale na zupełnie innych zasadach. U Lee każda ze stron będzie rościć sobie prawa do niniejszego sloganu, pomimo że na niego nie zasługuje. Fabuła bezkompromisowo dzieli bohaterów na protagonistów i antagonistą. Jednakże, Lee nie wacha się użyć kontrowersji, jaką niesie za sobą przywołanie kontekstu radykalnej organizacji politycznej, jaką jest Partia Czarnych Panter, w tym ich hasła „black power” oraz uniesionej w górę zaciśniętej pięści. Jest w tym coś samodyscyplinującego. Reżyser podkreśla, że nawet ci dobrzy mogą stać się złymi, jeżeli przekroczą granicę.
Lee nie tworzy dzieła pełnego czarnego humory. Idzie o krok dalej, prezentując prześmiewczą groteskę, momentami aż nazbyt irracjonalną. Nie jest to jednak niedopatrzenie reżysera, ale celowy zabieg. Absurdalność w zachowaniu niektórych postaci sprawia, iż widz śmieje się z bezsilności nad ich „głupotą”. Wszystko to po to, aby chwilę później mógł on sobie uświadomić, że dzisiejsza Ameryka, pod rządami Donalda Trumpa, zmierza dokładnie w taką samą stronę. Kolokwialnie mówiąc, brnie ona we wciąż żywe rozgraniczenie pomiędzy czarnym i białym, pomiędzy nami a nimi. Do łask wracają wartości wyznawane niegdyś na Południu Stanów. Lee nie bagatelizuje tej wiedzy. Wręcz przeciwnie podkreśla on podziały, które coraz częściej są elementem sporów. Z tego powodu reżyser ucieka się do zabiegów intensyfikujących odbiór segregacji rasowej. Podaje on swoim widzom mieszankę reprezentatywnego blaxploitation skonfrontowaną z klasykiem białego kina amerykańskiego, „Przeminęło z wiatrem”, tworząc przy tym jeszcze mocniejszy rozłam.
Pomimo tak wielu elementów, które składają się na ten utwór, jest on idealnie wyważony. Trudne tematy mieszają się z zabawnymi dialogami, prezentując komediodramat na najwyższym poziomie, tworząc kino zaangażowane i mainstreamowe zarazem. I chociaż ostatnie lata w twórczości Lee nie były owocne (moim prywatnym wyjątkiem jest „Chi-raq”, niestety niedystrybuowany w polskich kinach), a publika zapomniała już o świeżości, jaką wnosi on do współczesnej kinematografii, to „Czarne Bractwo. BlacKkKlansman” zdecydowanie przerywa złą passę reżysera.