Jedni twierdzą, że nic dwa razy się nie zdarza, inni z kolei uważają, że historia lubi się powtarzać. W przypadku „Paranormal Activity” rację trzeba przyznać tym drugim, bo dzieło Orena Peliego to istne deja vu. Dziesięć lat temu, zrobiony za niewielkie pieniądze (60 tys. dolarów) „Blair Witch Project”, dzięki znakomicie poprowadzonej kampanii marketingowej zarobił ponad 140 milionów w USA i prawie drugie tyle poza jego granicami. We wrześniu bieżącego roku w Stanach zadebiutował obraz „Paranormal Activity”, nakręcony przy wykorzystaniu jeszcze mniejszych nakładów finansowych (15 tys. dolarów), i do dnia dzisiejszego zgarnął już 106 milionów. Przypadek?
Wszystko można by wytłumaczyć zwykłym zbiegiem okoliczności, ale podobieństwa między dwoma obrazami na kwestiach finansowych się nie kończą. Oren Peli, twórca „Paranormal Activity”, wykorzystał większość patentów z „Blair Witch Project”, do czego sam zresztą się przyznaje. Film stylizowany jest na amatorską taśmę, nakręconą przez prawdziwe osoby, zagrali w nim zupełnie nieznani aktorzy, a strach wywoływać ma coś, czego nie widać. Wszystko to, co przyczyniło się do sukcesu Daniela Myricka i Eduardo Sáncheza przed dekadą, sprawdziło się i teraz.
Bohaterami „Paranormal Activity” są Katie i Micah. Ich dom zaczynają nawiedzać dziwne, nadprzyrodzone zjawiska - niecodzienne hałasy, przesuwające się przedmioty. Dla Katie nie jest to powód do śmiechu, gdyż już w dzieciństwie prześladowałą ją jakaś tajemnicza, złowroga siła. Micah z kolei traktuje to jako całkiem dobrą zabawę, rzuca więc demonowi wyzwanie i postanawia zarejestrować go na zakupionej w tym celu kamerze.
Otwierające film podziękowanie od producentów za udostępnienie nagrań, adresowane do rodzin Micah i Katie oraz miejscowej policji, to sprytny, acz nie nowy sposób na dodanie filmowi realizmu. O ile jednak przed laty naprawdę spora grupa ludzi skłonna była uwierzyć w istnienie wiedźmy z Blair, ciężko oczekiwać, że i tym razem całe tłumy ślepo przyjmą bajkę o dokumentalnej wartości prezentownego filmu. Nie chodzi jednak w „Paranormal Activity” o to, aby rzeczywiście uwierzyć, że oglądane wydarzenia miały miejsce naprawdę, chodzi jedynie o to, aby umownie tę prawdziwość zaakceptować, tak jak akceptujemy w filmach istnienie kosmitów czy innych niecodziennych stworzeń. Bez sporej dawki wyobraźni można sobie bowiem w ogóle oglądanie filmu Peliego darować. To właśnie od niej zależy, czy wraz z bohaterami poczujemy obecność jakiejś naprzyrodzonej, niepokojącej siły, czy poddamy się umiejętnie stopniowanemu napięciu. Tego, kto lub co tak naprawdę prześladuje Katie i Micah, nie dowiadujemy się właściwie do samego końca.
Ciężko byłoby poddać się filmowej fikcji, gdyby nie dobra gra Katie Featherston i Micah Sloata. Dwójka ta, wybrana przez Peliego na jednym z castingów, bardzo dobrze współpracuje ze sobą na ekranie, rzeczywiście sprawiając wrażenie udanej pary. Do tego sporo w ich kreacjach naturalności, bez czego film w takiej właśnie formie byłby przecież skazany na porażkę.
Nie będę ukrywał, że „Paranormal Activity” zrobił na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Nie jest może tak przerażający, jak można to wywnioskować ze zwiastuna, ale jest w nim coś wciągającego i niepokojącego jednocześnie. Jeśli ktoś lubi filmy kręcone z ręki, podobał mu się „Blair Witch Project” i nie skreśli obrazu Peliego jeszcze przed wizytą w kinie, nie powinien wyjść z niego rozczarowany.