Filmowcy darzą ogromną sympatią epokę wiktoriańską. Nie tylko pięknie prezentuje się zaadaptowana na potrzeby sztuki filmowej, ale ma w sobie pociągającą dwuznaczność. Pod powierzchnią złożoną z doskonale wystudiowanych gestów, boskich praw i wszechobecnych konwenansów kryją się namiętności i uczucia. X Muza perfekcyjnie potrafi ukazać ową złożoność i zależność chłodnej kultury oraz pulsującej życiem natury.
Tym razem w ten dualistyczny świat zagłębił się Cary Fukunaga, który sięgnął po literaturę Charlotte Brontë. Losy guwernantki-sieroty Jane Eyre, która zakochuje się w swoim pracodawcy, panu Rochesterze, wielokrotnie były przenoszone na ekran kinowy. Najnowsza próba jest uwspółcześnionym klasycznym spojrzeniem na powieść. Bardzo wiernym spojrzeniem, nie pozbawionym niezwykłej nastrojowości historii, czujnie wychwytującym poetyckość słowa i obrazu. Literacki romantyzm miesza się z nastrojem gotyckiej grozy (czasem mamy wrażenie, że oglądamy horror) i samotnością towarzyszącą każdemu powiewowi wiatru na wrzosowiskach. Wszystko to za sprawą operatora Adriano Goldmana, któremu w sukurs przychodzi muzyka skomponowana przez Dario Marianelli’ego.
Kreacje aktorskie stają się wykończeniem wizji Fukunagi. Mia Wasikowska dojrzewa aktorsko. Minimalizmem gestu, mimiki i słowa osiąga piorunujący efekt. Jane Eyre w jej interpretacji ma w sobie czystość, dumę, godność i wewnętrzne piękno. Charakteryzuje ją również siła. Siła przekonań, siła wiary, siła uczuć. Jane jest obrazem współczesnej kobiety. Jednak nie żadnej walczącej feministki, jaką niektórzy chcieliby w niej widzieć, ale po prostu współczesnej kobiety. Silnej, wolnej, niebojącej się kochać. Tą aktualność, podkreśla także współczesny typ urody aktorki. Niestety ten pięknie skonstruowany portret w zakończeniu staje się umiarkowanie niespójny. Fakunaga wierny historii, która wyszła spod pióra Charlotte Brontë, powiela piękną lecz jakże naiwną (kino kocha taki charakter narracji) opowieść o dziewczynie, która może być z ukochanym mężczyzną, dopiero wtedy, gdy Bóg wymierzy mu karę za jego pychę. Czasem zwyczajnie ubolewam, że boskie prawa w kinie klasycznym nie mogą być zwyczajnie złamane. Młodej aktorce partneruje, bezapelacyjnie najlepszy aktor roku 2011, Michael Fassbender. Irlandczyk z niemieckimi korzeniami w swojej karierze wybiera postaci niejednoznaczne (Erik Lehnsherr/Magneto w „X-Men: Pierwsza klasa”, Connor w „Fish Tank” czy Brandon we „Wstydzie”). Kreuje bohaterów ze skazą na duszy. W ich umysłach toczy się odwieczna walka dobra ze złem w każdej sekundzie ich istnienia. Ni to herosi, ni to łajdacy. Jednak fascynują. Taki też jest Rochester. Szorstki, władczy, trudny w obyciu, skrywający sekret. Ale potrafiący być czuły, namiętny. I przede wszystkim potrafi kochać. Szczerze, wręcz boleśnie. W przeciwieństwie do współczesnej postawy Jane Eyre, Rochester prezentuje ten typ męskości, który w świecie ponowoczesnym uległ degradacji na rzecz stylu metroseksualnego. Cóż, pozostaje tylko ubolewać nad tym stanem rzeczy. Na drugim planie znakomita jak zawsze Judi Dech oraz Jamie Bell, który wyrósł już dawno z marzeń o tańcu i świetnie odnajduje się w roli dorosłego aktora.
„Jane Eyre” to udana fuzja klasyki i współczesności. Nie jest obrazem porywającym, ale porządnie i bardzo estetycznie odrobioną pracą z brytyjskiej klasyki literackiej ze świetnie obsadzonymi rolami głównymi. Mocna czwórka.