Marzenia o karierze dziennikarskiej, włoska restauracja, podróż przedślubna, Werona, list miłosny, wspomnienia utraconej miłości, kochankowie, rycerz na białym koniu, kiełkujące powoli uczucie, Romeo i Julia… Mógłbym umieścić te zwroty w ładnych zdaniach i z grubsza nakreślić fabułę „Listów do Julii”, ale sami chyba przyznacie, że już od samej wyliczanki kręci się w głowie. To chyba specyficzny rodzaj filmowej hiperglikemii – tu również zbyt wysoki poziom cukru powoduje senność i nadmierne pragnienie (wyjścia z kina). Ostatnio podobne odczucia miałem oglądając „Dear John” („Wciąż ją kocham”), a więc, uwaga kinomani: romans + Amanda Seyfried + nawiązanie w tytule do listu = nudna bajka obdarta z wszelkiej magii.
Choć przytoczyłem pannę Seyfried tak, jakby była jedną z egipskich plag, to nie obsada jest głównym mankamentem filmu. Bo co można zarzucić aktorom? Gael Garcia Bernal jest na swój sposób zabawny, Chris Egan pasuje do roli jak ulał, a Vanessa Redgrave swoim mądrym spojrzeniem i nieprzemijającą urodą kradnie co drugą scenę Amandzie Seyfried, która bez dwóch zdań w takich produkcjach marnuje swój talent i atrybuty. Bo przecież to niewinne dziewczę o alabastrowej cerze i ciele pięknej kobiety potrafi czasem zagrać całkiem do rzeczy - świadczą o tym takie role, jak chociażby wyuzdana lolitka Julie w „Alpha Dog”, naiwna Needy z „Jeniffer’s Body” czy tytułowa niezrównoważona prostytutka w „Chloe”, gdzie razem z Julianne Moore stworzyły elektryzujący duet. Niestety problem „Listów do Julii” jest taki, że po prostu nie ma co tu grać. Scenariusz uderza schematycznością, a stereotyp na szablonie tandetę pogania. Choć przecież nikt nie oczekiwał cudów po takiej produkcji, wiadomo, że miłość będzie wisiała w powietrzu, a wszystko skończy się happy endem, to trochę urozmaicenia by nie zaszkodziło. Ale i tak grzechem głównym „Listów…” są skandalicznie słabe dialogi – ze świecą szukać tu naprawdę śmiesznego żartu czy mądrych, cokolwiek wnoszących do filmu rozmów. Nie tylko więc fabuła jawi się jako zlepek rzeczy już użytych i wcześniej usłyszanych – cały scenariusz jest jesiotrem drugiej świeżości, odgrzanym kotletem, dowcipem usłyszanym po raz n-ty. Aktorzy starają się jak mogą, ale wszystko co wychodzi z ich ust jest pokraczne i kwadratowe. Pocieszenia nie ma co też szukać w muzyce (szmatławy pop), ani w zdjęciach – Włochy są tu aż nazbyt pocztówkowe, tu winnica, tam wąska uliczka, w tle ktoś przejedzie skuterem, a wszędzie słońce, oliwki i wino. Typowe amerykańskie wyobrażenie, gdzie wszyscy są szczęśliwi i każdy Włoch po angielsku mówi perfetto – nawet w komediach romantycznych wszystko ma swoje granice.
Nie wiem dla kogo Gary Winick nakręcił swój film, czy celował w czekające na swą pierwszą miłość nastolatki, czy może w czytające romansidła gospodynie domowe, a może chodziło mu o adoratorów, którzy mają teraz na co zaciągnąć swoje wybranki do kina. Fakt pozostaje jednak faktem: „Listy do Julii” obrażają widza, który prosi o prawdziwą miłość, a dostaje czekoladopodobny wyrób z niejadalnego plastiku. Niestrawny, niesmaczny, po prostu nie do przełknięcia.