Zasadności powstania sequela „Terminatora” chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać. Co więcej, jakiekolwiek wątpliwości odnośnie poziomu „Dnia Sądu” powinny zostać rozwiane przed seansem, ponieważ druga część filmu Jamesa Camerona jest lepsza od poprzedniczki pod każdym względem!
Sara Connor (Linda Hamilton) przebywa w szpitalu psychiatrycznym, zaś jej syn, John (Edward Furlong), znajduje się pod opieką rodziców zastępczych. Jego życie nie jest jednak bezpieczne, gdyż z przyszłości przybywa T-1000 (Robert Patrick) – Terminator zbudowany z płynnego metalu. Do obrony przyszłego przywódcy ludzkości wyznaczony zostaje T-800 (Arnold Schwarzenegger). Dzień Sądu jest coraz bliżej…
Wbrew pozorom nie jest łatwo pisać o filmie, który zaliczany jest do klasyki nie tylko gatunku, ale kinematografii w ogóle, bowiem wychwalanie tegoż obrazu wydaje się być nieznośnie banalne. Czy może być jednak inaczej, skoro mamy do czynienia z dziełem kompletnym? Pytanie jak najbardziej retoryczne… W „Dniu Sądu” każdy składnik sztuki filmowej jest najwyższej klasy – efekty specjalne budzą uznanie także w obecnych czasach; muzyka Brada Fiedela to jedna z najbardziej rozpoznawalnych partytur w historii kina (temat przewodni!); scenariusz Jamesa Camerona jest spójny i umiejętnie napisany; kreacje aktorskie na stałe ukształtowały wizerunek poszczególnych artystów. Nie ma tu słabych punktów, gdyż poziom filmu jest najwyższy z możliwych. Owszem, to kino komercyjne, ale daj Boże wyłącznie taką komercję…
Do rzadkości należą przypadki, kiedy sequel jest lepszy od części pierwszej. „Terminator 2: Dzień Sądu” w moim odczuciu jak najbardziej zalicza się do tych wyjątków. Film wbija w fotel od pierwszej minuty. Mistrzostwo w każdym calu!