Od zarania dziejów człowiek marzył o nieśmiertelności. Upatrywał w niej szansy na doświadczanie czegoś nowego, nieznanego, widział się jako posiadacza wiedzy niedostępnej dla śmiertelników. Przyszłość rysowała się dla niego w świetlanych barwach, nie uznając szarości każdego przeżytego dnia. Wszystko to za sprawą powieści i filmów sci-fi ukierunkowanych na pozytywny aspekt nieśmiertelności. Jednak od wielu dekad istnieje antyutopijny schemat takiego życia. Wystarczy sięgnąć pamięcią o trzydzieści lat, kiedy to rodziły się największe sławy pisarskie, mówiące o horrorze życia „na zawsze”. Film „Wiek Adaline” przedstawia mroczna wizję bycia nieśmiertelnym.
Lata trzydzieste dwudziestego wieku, świat boryka się z kryzysem ekonomicznym, społeczeństwo próbuje sobie poradzić z niedoborem dosłownie wszystkiego. W tym świecie żyje Adaline – młoda kobieta, która dopiero co wyszła za mąż i urodziła swoje pierwsze dziecko. Nie dane jej było cieszyć się normalnym życiem za długo, w wyniku wypadku samochodowego i kilku innych czynników, umiera, by powrócić do życia jako kobieta, która nie wie, co to przemijanie. Z początku nic nie wskazuje na jej „przypadłość”, jednak z czasem coraz bardziej rzuca się to w oczy. W chwili, w której pojmuje, z czym ma do czynienia, musi podjąć szereg wyjątkowo trudnych decyzji. Postanawia chronić swoją rodzinę za cenę swoistego exodusu, stając się kobietą-banitką, kobietą bez imienia w zmieniającym się wokół niej świecie. Każdy dzień staje się dla bohaterki ucieczką, która jest podsycana przez niepewność jutra, niewiedzę tego, co może spotkać ją za kolejnym zakrętem życia.
Bardzo zawiodłem się na tym filmie. „Wiek Adaline” wydawał mi się pretendować do grona melodramatów historycznych, podczas których będę miał okazję odbyć niesamowitą podróż poprzez zmieniające się społeczeństwo amerykańskie dwudziestego wieku. Oczekiwałem ciekawej podróży w świat poddany ciągłym zmianom, krytycznego spojrzenia głównej bohaterki. Zamiast tego wszystko zostało sprowadzone do jednej chwili, a bohaterka nie może się wyzbyć wspomnień, tak naprawdę, nieistotnych. Adaline wciąż powraca w swoim umyśle do poszczególnych zdarzeń, które mają wpływ jedynie na jej uczuciową, wręcz romantyczną stronę. Historia, która dzieje się wokół bohaterki, jest tak poboczna, że przez większość seansu można było pomyśleć, że równie dobrze można było to opowiedzieć bez łatki nieśmiertelności. Kontekst romantyczny zupełnie zabił potencjał całości filmu, pozostawiając widza samemu sobie w najciekawszym momencie. Retrospekcje Adaline, mają wymiar tylko, jeśli ma to coś do rzeczy z jej rozchwianym życiem uczuciowym, wymiar marzeń o tym, co straciła. Całość jej charakteru jest jednolita, pomimo przeżycia niemal całego stulecia, jako obserwator. Nigdy nie uwierzę, że człowiek nieśmiertelny mógłby, ot tak, pozostać zawsze niezmieniony. Nawet patrząc na życie śmiertelne, jakim dysponujemy, widzimy zasadnicze różnice w naszym rozumowaniu, na poszczególnych etapach naszego rozwoju. Niezmienność psychiki jest tylko złudną nadzieją, niemożliwą do osiągnięcia.
Moje osobiste spostrzeżenia na temat filmu „Wiek Adaline” są zapewne wynikiem działania własnego, prywatnego, zakochanego w sci-fi umysłu. Podsumowałem wcześniej warstwę naukową całości. Jeśli natomiast chodzi o wątek romansu, który jednak stał się dominującym, muszę przyznać, że jest wiarygodny. Oczywiście powielono tutaj schematy odrzucenia największej nawet miłości, by ją chronić, ale jednak próbuje się powiedzieć widzowi, że nie tędy droga. Czasem warto podjąć ryzyko i dać się ponieść na skrzydłach najbardziej z lekkomyślnych uczuć – miłości.
Blake Lively wcielająca się w rolę Adaline, pokazała, że aktorstwo przychodzi jej z trudem. Przez większość filmu to właśnie ona gości na ekranie, jej bohaterka stara się nieporadnie opowiedzieć swoje życie. Jedynym atutem, jest jej uroda, nic więcej. Harrison Ford, pomimo znaczącego udziału w fabule, pokazał tylko swoje własne filary, nic ponadto. Było poprawnie, na czwórkę wpisaną do dzienniczka.
„Wiek Adaline” jest filmem, który oszukał widzów. Obiecał portret kobiety na przestrzeni dwudziestego wieku, a dał tylko trochę z tego. Nie mniej jednak, na film ten, udadzą się w przeważającej większości kobiety i zapewne wyjdą z sali kinowej zadowolone. Osobiście jestem daleki od pochwał, ponieważ miałem nadzieję na więcej historii, mniej romansu, który jest tam po prostu zbędny.