John Cusack mocno już przyzwyczaił widzów do ról cynicznych romantyków, którym w życiu wychodzi dobrze co najwyżej narzekanie na los, od czasu do czasu seks. Przyzwyczaił nas też do tego, że w thrillerach, filmach akcji czy horrorach grając nawet trzecioplanową rolę, odciska na filmie swoje piętno. Osobiście bardzo polubiłem go za film „Przeboje i podboje”, w którym gra sfrustrowanego 30-latka rozliczającego się ze swoją miłosno–erotyczną przeszłością. Teraz przyszedł czas na zagranie trochę bardziej wymagającej roli ojca, w filmie „Grace odeszła” w reżyserii Jamesa C. Strouse’a, której może i sprostał, ale gwoli prawdy, chyba już nigdy w takiej kreacji nie chciałbym go zobaczyć.
„Grace odeszła” to bardzo melancholijna historia Stanley’a Phillipsa, którego żona walczy w Iraku. Pewnego dnia w drzwiach pojawia się dwóch żołnierzy z informacją, że Grace zginęła na froncie. Zdruzgotany, nie wiedząc co począć i jak przekazać tę wiadomość swoim córkom, zabiera je w podróż do ich ulubionego parku rozrywki, szukając przy tym okazji do przekazania tej smutnej informacji. W czasie tej podróży będzie miał również okazję do intymnego rozliczenia się ze zmarłą małżonką oraz zacieśnienia więzi z dziećmi.
Film Strouse’a porusza bardzo trudny temat biernych ofiar wojny w Iraku, które z trwogą oczekują na powrót swoich bliskich z frontu. Robi to na tle rodziny, w której żołnierzem jest kobieta, mężczyznę sprowadzając do roli kury domowej. Zamysł jest bardzo ciekawy, ale niestety wykonanie jest już o wiele gorsze. W filmie praktycznie nie dzieje się nic godnego uwagi, wywołującego większe emocje i odganiającego sen z powiek. Ba! Praktycznie już po pierwszych trzydziestu minutach ma się ochotę nacisnąć na pilocie guzik „stop”. Z chwilą, kiedy dowiadujemy się o śmierci tytułowej Grace film wpada w bardzo jednostajny ton. Wszystko, od muzyki, przez dialogi, po sposób kręcenia poszczególnych scen przypomina sprowadzony do szeptu dramat, od czasu do czasu przerywany wesołymi buziami niczego nieświadomych córek. Reszta to tylko czekanie na moment, w którym wykończony psychicznie tatuś przekaże swoim córkom informację o śmierci matki. To właściwie jedyny moment filmu, który tak naprawdę może poruszyć widza, ale w żaden sposób nie rekompensuje to czasu straconego na oczekiwaniu na tę scenę.
John Cusack w roli styranego ojca pokazuje, że ma talent nie tylko do ról cynicznych, lekko ześwirowanych postaci. Gra przekonująco i bardzo poprawnie, dostosowując się przy tym do klimatu całego filmu. Zdecydowanie nie jest tą przysłowiową wisienką na torcie powodującą, że nawet najgorsze danie smakuje poprawnie. W tę rolę wciela się Shélan O'Keefe grająca w filmie jego córkę. Postać całkiem anonimowa, która w filmie momentami przypomina skrzyżowanie młodej Winony Ryder z młodą Natalie Portman. Jej subtelna kreacja jest mieszanką niewinności z dojrzałością i, przynajmniej dla mnie, była jedynym czynnikiem, który zatrzymał mnie na dłużej przed ekranem.
Nie ma się co oszukiwać. „Grace odeszła”, przez swój melancholijno-dramatyczny klimat, jest filmem, na którym trudno wytrzymać do jakże „zaskakującego” końca. Zdecydowanie nie zmienia tego nazwisko Cusacka, który momentami wręcz potęguje ten nastrój. Film zdecydowanie dla fanów tego aktora lub wytrwałych widzów.