Był królem Koryntu. Cieszył się świetnym zdrowiem i prowadził szczęśliwe życie, a miasto, które założył doskonale się rozwijało i mieszkający w nim ludzie cieszyli się dostatkiem. Był ulubieńcem bogów, którzy nawet obdarzyli go zaufaniem. Nawet pomimo swojego dostojnego wieku, dzięki wypijaniu ambrozji i nektaru, ciągle wyglądał młodo. Niestety miał też wady. Nie potrafił dotrzymać tajemnic i kiedy wyjawił niezwykle ważną dla Zeusa wiadomość, popadł w niełaskę. Bogowie na różne sposoby próbowali go wtrącić do podziemi, ale sprytny człowiek zawsze znalazł sposób, aby ich przechytrzyć. W końcu udało im się uwięzić jego duszę w świecie zmarłych, a jego samego surowo ukarano, skazując go na wieczne wtaczanie pod stromą górę wielkiego głazu. Gdy już był u szczytu, kamień staczał się i skazaniec musiał swoją pracę wykonywać od początku. Za swoje przewinienia zapłacił bardzo wysoką cenę, jego praca nigdy nie miała końca.
Nie bez powodu nawiązuję do mitu Syzyfa, gdyż „Piąty wymiar” ma moim zdaniem bardzo wiele z tym mitem wspólnego. Oto młoda kobieta, prawdopodobnie za czyny popełnione w życiu… Niestety, o filmie Christophera Smitha, który po dość długim okresie od swojej premiery wchodzi właśnie do polskich kin, nie da się nic sensownego powiedzieć bez zdradzania fabuły. Dlatego ewentualnych czytelników, którzy filmu nie widzieli, a chcieli by go obejrzeć, prosi się o rozważenie czy na pewno chcą doczytać tę recenzję do końca. Muszę lojalnie uprzedzić i ostrzec, że świadomość nawet niewielkiej ilości fabuły przed obejrzeniem filmu, może przyjemność z jego oglądania skutecznie umniejszyć. Myślę że ze mną by tak było, bowiem odkrywanie wszystkich smaczków jakie oferuje ta historia, było doskonałą zabawą i nie miałbym najmniejszej chęci odbierać jej innym kinomanom. A sama historia, skoro o niej mowa, zaczyna się dość niestandardowo. Już pierwsze sceny mogą dać nam nadzieję, że historia filmowych bohaterów nie będzie w żadnym momencie powielaniem schematów i że możemy liczyć na odrobinę oryginalności. Według mnie nie tylko nie zostałem rozczarowany dalszą jej częścią, ale z każdą upływającą minutą moja ciekawość rosła i mniej więcej od połowy filmu nie byłem w stanie oderwać od niego oczu, czekając z zaciekawieniem, na odpowiedź, jak scenarzyści postanowili rozwiązać tę zagadkę.
Oto grupa młodych ludzi wypływa sobie jachtem w krótki rejs, mając przede wszystkim nadzieję na dobrą zabawę. Niespodziewanie, bo raczej nic na to nie wskazywało, nadchodzi silna burza a po niej okazuje się że jeden członek wyprawy zaginął, reszta natomiast, oczekuje na dalszy rozwój wypadków siedząc na wywróconym do góry dnem jachcie. Wybawieniem dla nich zdaje się być przepływający obok wielki statek, na który oczywiście wchodzą, nie wiedząc jeszcze jakie czekają ich na nim przygody. Na statku bowiem, nie ma żywej duszy, a przynajmniej tak wydaje się nam, widzom i także bohaterom tego filmu. Później okazuje się, że nie bez powodu główna bohaterka, Jess, co chwilę ma wrażenie deja vu, bo wszystko to, co dzieje się na statku przeżywała już nie raz.
Doskonałym pomysłem twórców filmu jest ukazanie postaci Jess (w tej roli świetna Melissa George), jako osoby niezupełnie zdrowej na umyśle. W efekcie przez całą akcję zastanawiamy się, gdzie jest granica pomiędzy światem rzeczywistym, a jej światem urojonym. W gruncie rzeczy nawet końcowa scena niczego do końca w tej materii widzom nie wyjaśnia. I bardzo dobrze. Jest dzięki temu duże pole do interpretacji i ludzie chętnie biorący udział w rozwiązaniu takich łamigłówek na pewno poczują się zaspokojeni.
Jak dla mnie, bardzo pomocna w interpretacji jest scena, gdy bohaterowie na początku swoich zmagań na statku widmo, komentują obraz nawiązujący w jakiś sposób właśnie do mitycznego Syzyfa. Syzyf bowiem, nawet może i w przeciwieństwie do Jess, jest świadomy swego losu i tego że do końca swoich dni będzie musiał zmagać się ze swoją karą. Na początku jednak, mając jeszcze nadzieję, jego udręka była powielona, a konieczność wtaczania kamienia pod górę powodowała u niego bezgraniczną rozpacz. Dopiero w momencie kiedy zrozumiał że jego los jest nieuchronny, pogodził się z nim i w pewnym sensie wygrał. Czy Jess jest już tego świadoma? Być może jeszcze nie, jednak jej los, tak jak i los Syzyfa, jest odzwierciedleniem losów nas wszystkich. To my sami musimy sobie radzić z kamieniem i próbować wtoczyć go na szczyt, a być może będzie nam dane dostąpić tej samej radości, jakiej w końcu doświadczył mityczny bohater.
Muszę przyznać że czasem podziwiam filmowców. Ostatnimi czasy miałem takie wrażenie po seansie „Incepcji” Christophera Nolana. Ludzie ci potrafią z pewnych ustalonych już dawno schematów, ułożyć ciekawe, nie dające się łatwo zinterpretować łamigłówki, dając tym samym wiele radości widzom, zastanawiającym się później przez wiele godzin, nad tym, o co w tej łamigłówce mogło chodzić… Oczywiście znajdą się maruderzy, którzy zawsze znajdą jakieś minusy. A to aktorzy ustępowali w umiejętnościach tuzom teatralnej sceny, a to poszczególne obrazki były już po wielokroć powtarzane, i tak dalej, i tak dalej… Ja jednak doceniam to, że mając do dyspozycji całkiem, jak mniemam ograniczone środki, twórcy zrobili rzecz niebanalną, oryginalną i pozwalającą się nieco nad naszym marnym żywotem zastanowić. Czy my sami nie jesteśmy aby podobni do mitycznego Syzyfa?