Felixa van Groeningena szersze grono widzów poznało jakiś czas temu dzięki filmowi „Boso, ale na rowerze”. Teraz mamy okazję zobaczyć jego kolejne dzieło – intensywne, dramatyczne love story - „W kręgu miłości”, które swoją polską premierę miało podczas otwarcia festiwalu Dwa Brzegi w 2013 r.
Pierwotnie historia Didiera i Elise została napisana przez Johana Haldenbergha i Mieke Dobbelsa jako sztuka teatralna pod dość długim tytułem „The Broken Circle Breakdown Featuring the Cover-Ups of Alabama”. Spektakl na jej podstawie odniósł niebywały sukces frekwencyjny, a także został bardzo pozytywnie przyjęty przez widzów i krytyków w Belgii i Holandii. Sztuka tak przypadła do gustu van Groeningenowi, że razem z Carlem Joosem postanowili przerobić ją na potrzeby rynku filmowego.
W ciągu retrospektyw poznajemy jak Didier (wcześniej wspomniany Johan Haldenbergh) i Elise (Veerle Baetens) poznali się, jak zaiskrzyło między nimi od momentu pierwszego spotkania, a potem jak wzajemna fascynacja tylko przybierała na sile, by osiągnąć etap - ślub i założenie rodziny. Ot, zwykła kolej rzeczy, wręcz banał. Ale Dider i Elise to dwie różne osobowości, tworzące niekonwencjonalny i pełen namiętności związek. On jest liderem muzycznej kapeli grającej bluegrass, ona – właścicielką studia tatuażu. On dużo mówi (zwłaszcza o swoich fascynacjach muzycznych i Ameryce), ona przeważnie słucha. On jest wolnym duchem, romantykiem i zagorzałym ateistą, ona – religijną realistą, która chce żyć po swojemu. On wszystko racjonalizuje, ona wierzy, że światem rządzi dusza. Jak ogień i woda, a jednak pomimo dzielących ich różnic tworzą udany związek, który scala żarliwe uczucie, pasja do muzyki, wspólne występy oraz – najważniejsze – córeczka Maybell (na cześć Maybell Carter, amerykańskiej muzykującej country girl). Jednak sielanka u Didiera i Elise nie trwa wiecznie… gdyż pewnego dnia u ich kilkuletniej córeczki zostaje zdiagnozowany rak.
Historii o wielkiej miłości było wiele i zapewne wiele jeszcze powstanie. „W kręgu miłości” na szczęście nie zalicza się do grona naiwnych, sztampowych wyciskaczy łez, choć emocji tu nie brakuje i ostro balansują one na granicy szaleństwa. Jest to kino zdecydowanie cięższe i mocno poruszające. Można być po nim psychicznie zmaltretowanym, bo temat choroby, a zwłaszcza śmiertelnej choroby małego dziecka, jest tematem wyjątkowo trudnym i bolesnym. Zarówno Didier, jak i Elise próbują jakoś sobie poradzić z nową sytuacją, każde na swój sposób, ale wtedy ich różne podejście do kluczowych kwestii tylko ich od siebie oddala i okazuje się nie do przezwyciężenia w obliczu tragedii. Ich życie zmienia się o 180 stopni już na zawsze, czy się z tym pogodzą, czy nie, ale nic nie będzie takie, jak poprzednio – bo to oczywiście niemożliwe. Dla widza obserwowanie tego rozpadu nie jest przyjemne, a dla kogoś kto przeżył podobną sytuację już w szczególności, bo temat dotknięty jest „do żywego”.
Wielką zasługą filmu jest spójność warstwy muzycznej i zdjęciowej. Poszatkowany montaż (dzieło Nico Leunen) opowiada tę historię w zupełnie nowy sposób. Dzięki przeskokom po przedziałach czasowych całość koncentruje się wokół kluczowych momentów w życiu Didiera i Elise oraz silnych emocji, które im towarzyszyły (namiętność, radość, ból), dodatkowo je potęgując. Dramaturgię podkreśla rytm muzyki bluegrassowej, która doskonale oddaje uczucia bohaterów i stanowi integralną część filmu (nie tylko ściśle wiąże się z istotnymi wątkami, ale jest również jego kolejnym bohaterem).
Film van Groeningena to dopracowany w każdym detalu, pulsujący emocjami i muzyką obraz o parze, którą los wystawił na ciężka próbę, o stracie, o próbie ułożenia sobie życia po traumatycznych wydarzeniach i poszukiwaniu pocieszenia. Mocny, przejmujący, trudny w odbiorze, ale wspaniale zrealizowany.