Cofnijmy się o kilka lat. 1 lipca 2005 roku we Włodowie czterech mężczyzn zakatowało recydywistę, który od dłuższego czasy zastraszał i terroryzował mieszkańców tej małej miejscowości. Sprawa obiegła wszystkie media. Gazety rozpisywały się o szczegółach samosądu, dziennikarze szczegółowo relacjonowali dramat rodzin mężczyzn oskarżonych o morderstwo, zaś opinia publiczna podzieliła się wyraźnie na dwa obozy. Z jednaj strony barykady dało się słyszeć głosy, że mieszkańcy musieli postąpić tak a nie inaczej z powodu opieszałości i nieudolności Policji. „W żadnej sytuacji nikt nie ma w państwie polskim prawa ani moralnego przyzwolenia do zabijania” – nawoływali pozostali. Gorące dyskusje jakie wywołał „lincz we Włodowie” w naszym społeczeństwie zahaczały o dziedziny etyki, prawa, teologii, a nawet nauk społecznych. Wydawać by się mogło, że tamte tragiczne wydarzenia to doskonały materiał na film, nie tyle rekonstruujący egzekucję i dni ją poprzedzające, ale raczej mówiący o kondycji moralnej polskiego społeczeństwa. Nic z tego. W swoim samodzielnym reżyserskim debiucie Krzysztof Łukaszewicz całkowicie zlinczował temat i zaserwował nam coś z pogranicza programów „997” oraz „Sprawa dla reportera”.
Zdjęcia do filmu autorstwa Witolda Stoka przypominają bardziej styl znany z serialowych „perełek” typu „Trudne sprawy”. Fatalny jest także rwany montaż, który zamiast dawkować napięcie doprowadza do irytacji i całkowicie zaburza spójność prezentowanej historii, odzierając ją z autentyzmu oraz jakiegokolwiek dramatyzmu. Od początku do końca reżyser (przez co także i widzowie) zdaje się mieć gdzieś los swoich bohaterów i prezentuje ich raczej jako rząd woskowych figur, którzy predestynowani byli od zawsze do pozbycia się zbira. Moralne wybory, ludzkie rozterki i konflikty z własnym sumieniem? W „Linczu” poznacie tylko kilku facetów, którzy „odbębnili” swoją robotę w imieniu mikro-społeczności, której byli przedstawicielami. A my mieliśmy to po prostu zobaczyć, o „przeżywaniu” filmu nie może być mowy. Fatalne wrażenie potęgują również niesamowicie wręcz sztuczne dialogi, które poziomem swojej płytkości przekraczają nawet teksty piosenek Anny Wyszkoni.
Wielu krytyków zwraca uwagę na rewelacyjną rolę Wiesława Komasy w roli Zaranka. Zimne, bezduszne spojrzenie i posągowa twarz aktora to jednak za mało aby skłonić widzów do jakiejkolwiek głębszej refleksji. No chyba, że za taką można uznać cisnącą się do głowy tezę, iż wspomniany wyżej Komasa, a także Iza Kuna i Tamara Arciuch zwyczajnie nie przeczytali scenariusza przed rozpoczęciem zdjęć. Być może nie zrobił tego także obsadzony w głównej roli Leszek Lichota, który chwilowo najwyraźniej powinien zostać przy telewizyjnych produkcjach pokroju „Na Wspólnej”.
Na plakacie reklamującym film, autor porównywał go do genialnego „Długu” Krzysztofa Krauze. Prawda jest jednak taka, iż produkcje te mają ze sobą mniej więcej tyle wspólnego, co „Jak się pozbyć cellulitu” i „Lot nad kukułczym gniazdem”. Historia (także linczu we Włodawie) wielokrotnie pokazała, że można wypisywać niczym nieuzasadnione bzdury. I robić ociekające fałszem, płytkie filmy. Właśnie takie jak „Lincz”.