Nie przesadzę, jeśli napiszę, że w dzieciństwie plastikowe figurki żołnierzy od Hasbro były moimi ulubionymi zabawkami. Inna sprawa, że służyły mi one w nieco inny sposób, niż ten założony przez twórców, ale mniejsza o to - zabawka to zabawka. Film Stephena Sommersa był zatem znakomitą okazją, żeby odbyć sentymentalną podróż ładnych kilka lat wstecz. A może raczej pretekstem, bo ile wspólnego może mieć film i plastikowa zabawka?
Już sam pomysł kręcenia filmu inspirowanego zabawką może wydawać się abstrakcyjny, w tym wypadku ma jednak uzasadnienie - G.I. Joe to nie Monopoly, więc scenarzyści ich kinowych przygód mieli solidną podbudowę fabularną w postaci kilku seriali animowanych i komiksów, które zainspirowane popularnymi żołnierzykami, powstały już dawno temu. Filmowa historia powstała więc bazując na stworzonym już wcześniej motywie walki tajnej jednostki G.I. Joe i tajemniczej organizacji o nazwie Cobra, sięgając tym razem do jej źródeł. Rzecz rozchodzi się o walizkę z czterema szalenie niebezpiecznymi głowicami nanomitowymi, która zostaje wykradziona przez tajemniczych sprawców, korzystających z najnowocześniejszej technologii, o jakiej Jamesowi Bondowi nawet się nie śniło. Odzyskać spróbują ją oczywiście członkowie G.I. Joe, którzy do dyspozycji będą mieli nie gorsze cudeńka.
Bohaterowie, jak przystało na postaci inspirowane plastikowymi żołnierzykami, przez scenarzystów potraktowane zostały jak zabawki. Pięknie wyglądają i potrafią wszystko, czego dusza (w tym wypadku twórców fabuły) zapragnie. W swoich superkombinezonach skaczą wyżej niż na trampolinie, biegają szybciej niż samochody jeżdżą, latają, strzelają, walczą wręcz, a na dodatek zostali wyposażeni w poczucie humoru. Inna sprawa, że jest ono nieco sztampowe, ale i tak brawa dla twórców za próbę. Obsadzie przewodzi Channing Tatum, który choć skrzętnie ukrywa swój talent aktorski (o ile go w ogóle posiada), to w kombinezonie prezentuje się na tyle korzystnie, by przyciągnąć do kin rzeszę swoich fanek. Za wesołka robi w filmie Marlon Wayans, gwiazda „Strasznego filmu”, a kobiecymi wdziękami, bez których wysokobudżetowa produkcja nie mogłaby się przecież obejść, operują zupełnie odmieniona Sienna Miller i Rachel Nichols. Słówko należy się także Dennisowi Quaidowi, który ostatnio coraz częściej pojawia się na ekranach, ale wszystko wskazuje na to, że lata świetności ma już zdecydowanie za sobą. Jego postać, generał Hawk, ociera się w filmie o śmieszność, a bardzo wątpliwe, by właśnie takie było zamierzenie.
„G.I. Joe: Czas Kobry” nie jest filmem złym, o ile nie szuka się w kinie niczego więcej poza czystą rozrywką, rozumianą jako dwugodzinny pokaz efektów specjalnych i rzucane od czasu do czasu dowcipy. Popcornowi pożeracze, kierujący się maksymą „obejrzeć i zapomnieć” powinni być usatysfakcjonowani. W kinie nie mają za to czego szukać miłośnicy realizmu, bo zdecydowanie więcej w produkcji Sommersa „fiction” niż „science”. Ale czego można się było spodziewać po filmie o G.I. Joe?