Trudno w Hollywood zrobić film, który ugryzie temat nie tyle ciekawy co oryginalny. Nie dość, że często w tym samym czasie wypuszczane są rzeczy niemal identyczne, to jeszcze kiedy scenarzyści uczepią się jakiegoś tematu to nie chcą popuścić. W przypadku „Immortals” w ruch poszły dwa popularne ostatnio źródła – heroiczne podejście komiksowe i zabawy z mitologią. Nie dość więc, że film otwarcie ogrzewa się w blasku „300”, to jeszcze po tym jak zmuszeni byliśmy oglądać kolejno w kinie zmagania bogów i ludzi w „Percym Jacksonie”, „Starciu Tytanów” i „Thorze” znów czeka nas spotkanie z faktami i mitami. Nie najlepsze zresztą, choć bywało też gorzej.
Fabuła „Immortals” skupia się na przygodach młodego „wybrańca”, bękarta i odrzutka zarazem, Tezeusza (ex-Tudor i next-Superman Henry Cavill), który rzucony w sam środek wydarzeń musi przeciwstawić się potężnemu królowi Hyperionowi (Mickey Rourke w swojej klasycznej roli zmęczonego życiem i sfrustrowanego potwora). Jak przystało na tego typu przypowieść jest tu też piękna kobieta, wieszczka Fedra-Frida Pinto, przyjaciel rzezimieszek o złotym sercu (po „Somewhere” jakby sympatyczniejszy Stephen Dorff) oraz w roli magicznego przedmiotu, nie mogącego trafić w niepowołane ręce Łuk Epirusa.
Wydaje się, że w filmach tego typu twórcom chodzi przede wszystkim o udaną kombinację kilku czynników. Punkty można więc dostać za ciekawe podejście do mitu przy jednoczesnym trzymaniu się kurczowo treści, sceny walki, efekty specjalne oraz ogólny stan wizualno-kulturystyczny. W przypadku tego ostatniego wydaje mi się, że niemożliwym jest, żeby w Hollywood nie wyspecjalizował się w ostatnich latach określony typ trenera, który najpierw wskazuje dobrą dietę i pomaga budować tkankę mięśniową, a potem jednocześnie naoliwia, solaryzuje i odwania do granic możliwości aktorów. Każe im przy tym oczywiście wykonywać ćwiczenia, będące kombinacją wyskoków, obrotów i upadków z obciążeniem, ale to już oczywistość. W filmie więc mniej ważny jest sam dramatyzm (tu możemy wykorzystać gotowy schemat stosowany od lat), aktorstwo (patetyczna recytacja i pokrzykiwanie powinny załatwić sprawę), dialogi (minimalistycznie, mitologicznie, informacyjnie) i scenariusz (widowiskowość ponad ciekawą historię jednostki).
W „Immortals” jest dokładnie tak jak wyżej. To prawda, są świetne efekty, 3D choć męczące, spisuje się dobrze. Wizualnie film jest w stanie dostarczyć nam nie tylko rozrywki i ładnych widoczków, ale też ciekawie namalowanych obrazów, ocierających się niemal o sztukę (budynki, wnętrza, wreszcie Tytani). Dopracowane sceny walk w zwolnionym tempie, z budyniową krwią, roztrzaskiwaniem członków i kombinacjami ciosów 10 lat temu pozwoliłyby filmowi stać się drugim Matrixem. Nie ma też jakiś głupot i żenady w scenariuszu. Ale jest ciężko, zbyt ciężko i nieprzyjemnie ciężko. Trudno usiedzieć w kinie kiedy przygniata człowieka patos. Przy czym nie oznacza to wcale, że „Immortals” są filmem poważnym. Nikt nie oczekiwał od Tarsema Singha, że będzie żonglował konwencją jak Tarantino, ale powinien spuścić trochę powietrza z tego balonu. Na bogów! Przecież to miała być rozrywka! Policzyłem ilość zabawnych bądź też obyczajowo rozładowujących napięcie scen. Wyszło mi zero. Publiczność w kinie śmieje się tylko w zupełnie niezamierzonych momentach. Chwilach groteskowego napuszenia i nudy pełnej patosu. Znika nawet gdzieś komiksowość, bo samo przerysowanie trudno od razu tak nazwać. Przez to wszystko nasuwa się pytanie – dla kogo właściwie jest „Immortals”? Zbyt nieprawdziwe i brutalne dla podstawówek i zachowawczych liceów, zbyt nudne dla sobotnich zjadaczy popcornu w stereoskopowych okularach, naiwne dla malkontentów i zbyteczne dla reszty. Ot po prostu kolejny film z Zeusem w tle do odhaczenia. Za mało. Ale wystarczająco, żeby ktoś tam wysoko, na hollywoodzkim Olimpie zauważył, że dość już tego mitologizowania. Koniec tematu.