Historii o przygodach Króla Dżungli poznaliśmy już całkiem sporo. Niektóre z nich okazały się udane, inne nie do końca oddały klimat powieści Edgara Rice’a Burroughsa. Doczekaliśmy się nawet parodii tej historii – „George’a prosto z drzewa”. W tym roku postanowiono znowu sięgnąć po tę opowieść, ale przedstawić nową przygodę Tarzana i jego ukochanej Jane, kontynuację losów tej dwójki bohaterów. Oczywiście jak na XXI wiek przystało, nie mogło zabraknąć efektów specjalnych i zapierających dech w piersiach widoczków, które to wpłynęły na odbiór obrazu. Można nawet rzec, że uratowały ten film przed kompletnym zapomnieniem.
Mijają lata odkąd Tarzan, a dokładniej John Clayton, osiadł w Londynie. Jego życie zmieniło się, już nie musi walczyć o przetrwanie, przynajmniej nie dosłownie. Pewnego dnia bohater dostaje propozycję powrotu do Afryki, by bliżej przyjrzeć się dokonaniom belgijskiego monarchy. Protagonista nie wie jednak, że cała podróż okaże się jedną wielką pułapką, a na szali zostanie postawione życie Tarzana i jego bliskich. Czy bohater wygra walkę o wszystko?
„Tarzan: Legenda” to bardzo piękny wizualnie film. Zdjęcia rzeczywiście zapierają dech, oddają piękno tych niebezpiecznych miejsc Kongo, widać nie tylko bajeczność krajobrazu, ale także to, jak bardzo jest niebezpieczny. Gra barwą, światłem i cieniem potęguje wizualny majstersztyk. Muzyka dodaje całości odpowiedniego klimatu, podkreśla nastrój poszczególnych scen. I nawet wklejone zwierzęta i inne efekty specjalne, jak kołysanie się na lianach, nie zostały potraktowane po macoszemu. Widz nie ma wrażenia, że tło i wspomniane zwierzęta to dwa odrębne byty, wszystko zlewa się ze sobą w odpowiedni sposób i nie mamy wrażenia, że to zwykłe wklejki.
Niestety o ile wizualnie obraz urzeka i zachwyca, o tyle fabularnie jest już gorzej. Niby mamy jakąś historię, ale jest bardzo prosta – porwali mu żonę, a on ich goni przez wodę i dżunglę, do tego dochodzi motyw zemsty za krzywdy sprzed lat oraz wątek niewolnictwa. Historyczne wtrącenia, jak choćby cała otoczka wokół postaci George’a Washingtona Williamsa, dodają wprawdzie całości kolorytu, jednak to nie zmienia faktu, że fabuła jest bardzo prosta i przewidywalna.
A gra aktorska? Samuel L. Jackson, jak zawsze, jest bardzo dobry. Jego postać to najciekawszy i najjaśniejszy punkt filmowego programu – zabawna, wytrwała, widać, że się zmienia. Także Margot Robbie oraz Christoph Waltz nie wypadli źle, choć ten drugi grywał lepiej. Natomiast problem z oceną pojawia się, gdy mowa o głównym bohaterze, czyli wcielającym się w postać Tarzana Alexanderze Skarsgårdzie. Nawet w „Czystej krwi” ten aktor wykrzesał z siebie więcej. Oczywiście trudno negatywnie wypowiadać się o roli, która nie dawała zbyt wielkiego pola do popisu. Tarzan miał być piękny, nijaki i wysportowany – i taki w sumie był. Jeżeli oczekujecie po tej postaci jakichkolwiek emocji, niestety takowych nie otrzymacie.
„Tarzan: Legenda” nie jest najlepszym filmem tego roku, ani nawet wakacji. Już „Iluzja 2” okazała się o wiele ciekawsza i lepiej zrobiona. Ale dla samych widoków warto dać tej produkcji szansę – jak nie teraz, to przynajmniej kiedyś.