Dwie pierwsze części „Terminatora” przeszły do historii kina, powodując rewolucję technologiczną w kręceniu efektów specjalnych. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tak efektownego kina, dodatkowo okraszonego ciekawymi dialogami oraz sporą dawką cierpkiego poczucia humoru. Fani serii byli niezmiernie rozczarowani trzecią częścią trylogii, „Buntem maszyn” z 2003 roku i gdy pojawiły się pierwsze informacje o kontynuacji, wielu z nich wątpiło, że obraz dorówna choćby „Dniu Sądu”. Trudno ocenić, czy się mylili...
Niemal cała akcja filmu „Terminator: Ocalenie” (poza jedną sceną), rozgrywa się w postapokaliptycznym roku 2018. John Connor nie jest jeszcze przywódcą ruchu oporu, jednak już teraz prowadzi walkę z armią Terminatorów oraz Skynetem, który za cel postawił sobie zlikwidowanie Johna oraz... Kyle'a Reese'a (przyszłego ojca Johna). Sytuację dodatkowo skomplikuje pojawienie się przybysza z przeszłości - Marcusa Wrighta, który pamięta jedynie swą egzekucję z 2003 roku. Marcus jednak nie wie, że jest częścią wielkiej intrygi Skynetu, mającej na celu ostateczną zagładę ludzkości..
Przyznam, że dla mnie „Terminator: Ocalenie” był najbardziej wyczekiwaną produkcją tego roku. Jako fan serii sceptycznie podchodziłem do realizacji tego obrazu. Nie mogę jednak powiedzieć, że czuję się rozczarowany. Wielką zaletą obrazu są niesamowite efekty specjalne, które co prawda nie szokują w takim stopniu, jak te z „Dnia sądu”, jednak wyróżniają się spośród oglądanych ostatnio przeze mnie produkcji. Z ekranu wręcz bije magia technologii. Zawrotne tempo akcji zapiera dech w piersiach, bowiem gdy kończy się jedna strzelanina, to zaraz możemy spodziewać kolejnej i tak się dzieje przez cały film. Jest to charakterystyczny zabieg w dzisiejszym kinie akcji, skierowanym do mas, niepotrafiących żyć bez Play Station czy Blue-ray'a. Przede wszystkim właśnie fani gier akcji będą zachwyceni obrazem. Niestety, w produkcji brakuje poczucia humoru tak charakterystycznego dla „Dnia Sądu”, rozbrajającego i cierpkiego, a zarazem wręcz groteskowego. Podobnie sprawa ma się z odrobiną refleksji, bowiem w natłoku strzałów, huków itp. zatraca się ukryty sens obrazu. Nie ma w tym filmie miejsca na przemyślenia dotyczące choćby współczesności i życia otoczonego maszynami i robotami, wprowadzenia dyskusji nad rozwijającą się technologią - czy jej rozwój nie jest ukierunkowany ku celom militarnym? Niesamowite wrażenie robi postapokaliptyczna scenografia, tak niespotykana w kinie. To, co widzieliśmy w urywkach pierwszych dwóch „Terminatorów” czy w opowieści Kyle'a Reese'a stało się w obrazie rzeczywistością. Zniszczone miasta, ziemia pozbawiona roślinności czy ponure i przyciemnione zdjęcia bazy Skynetu możemy skwitować tylko jednym słowem - rewelacja!
Nie popisali się scenarzyści nowego „Terminatora”. Napisane przez nich dialogi chwilami rażą patosem i ckliwością. O wspomnianym wcześniej braku poczucia humoru nie będę mówił. Widzimy, że w „Terminatorze” scenariusz służy jedynie do pokazanie tej szaleńczej akcji, wszystko nastawione jest tu na przedstawienie tej niezwykłej i powalającej techniki. Mimo wszystko twórcy scenariusza stworzyli dużo bardziej wciągającą historię niż ta z „Buntu maszyn”, a obraz nawet przy swoich wadach, jest niezwykle interesujący. McG, reżyser obrazu, doskonale radzi sobie ze scenami akcji, które nakręcone zostały z olbrzymim rozmachem, pomysłowością i pięknymi efektami wizualnymi. Reżyserowi zdecydowanie gorzej idzie z indywidualnym poprowadzeniem aktorów, którzy momentami zachowują się wręcz sztucznie. Twórcy popełnili jednak błąd w pracach nad obrazem, zrobili z efektów specjalnych najważniejszą część fabuły, która przytłacza bohaterów, pozostawiając ich na drugim planie.
Bardzo dobrze, pomimo niekorzystnego dla siebie scenariusza, spisała się obsada. Christian Bale jest bardzo wiarygodny w roli obrońcy ludzkości (w przeciwieństwie do swojego poprzednika – Nicka Stahla). Bale co prawda niezbyt dobrze radzi sobie ze scenami wymagającymi większej ekspresywności, lecz świetnie czuje się w roli twardziela, a zarazem prawdziwego i inteligentnego przywódcy. Największą gwiazdą obrazu kazał się jednak Sam Worthington. Młody aktor posiada olbrzymią charyzmę i przede wszystkim spory talent. Bez trudu przychodzi mu zagranie scen akcji oraz tych, w których musi pokazać się jako wrażliwy i wyrozumiały bohater. Pośród aktorów wyróżnił się również bardzo utalentowany Anton Yelchin, który jest wręcz rozbrajający jako Kyle Reese. Mam nadzieję, że po „Terminatorze” i „Star Treku” jego kariera nabierze jeszcze szybszego tempa.
„Terminator: Ocalenie” jest filmem solidnym. Obraz McG nie dosięga poziomem dwóch pierwszych części, drażni widza wybrakowaną fabułą i irytuje zbyt ckliwymi i patetycznymi dialogami, jednakże wyróżnia się szybką akcją, nagłymi zmianami wydarzeń oraz niezwykłymi efektami specjalnymi. Uważam, że najnowszy „Terminator” jest pozycją godną polecenia zarówno starszym fanom serii, jak i tym, którzy dopiero poznają historię walki ludzkości z maszynami. Dam kolejną szansę „Terminatorowi”, wierząc w słowa Connora - „I'll be back”. Polecam!