„Love, Rosie” to w sumie film, jakich było już wiele. Przyjaźń, przeradzająca się w wielką miłość, która jednak aby wybuchnąć w pełni, musi swoje wyczekać i wycierpieć. Schemat, prawda? Jednak Christian Ditter przeprowadza nas przez tę historię bez niespodzianek, w taki sposób, że „Love, Rosie” ogląda się z przyjemnością.
Rosie i Alex są przyjaciółmi od szczeniackich lat. Przechodzą razem przez dzieciństwo i niełatwy okres dojrzewanie. Kiedy zaczyna rodzić się w nich uczucie do drugiej strony... ciągle się mijają. A przyznać też trzeba, że i życie ich nie oszczędza. Rozbite związki, niechciane ciąże i budowanie relacji z kolejnymi partnerami trochę na siłę. Czy ostatecznie to wszystko doprowadzi ich w swoje czułe objęcia?
Jak już wspomniałam „Love, Rosie” jest w zasadzie obrazem schematycznym. Ot zwykła historia o miłości, której przyświeca łacińska sentencja „per aspera ad astra”. Przyznać jednak muszę, że obraz mimo powielania schematów, tak charakterystycznych dla komedii romantycznych, ogląda się bardzo przyjemnie. Ditterowi udało się bowiem zbudować nastrój, bardzo ciepły, ale nie przesłodzony i zarazem naturalny, który otula widza niczym ciepły płaszcz w mroźną zimową noc. Wszystko jest całkiem nieźle wyważone, podczas seansu będziemy się i śmiać i płakać. A co najważniejsze, nie wierzę, że będziemy obojętni. W pewnym momencie nie sposób bowiem nie kibicować Rosie i Alexowi. Warto docenić ten fakt, bo mam wrażenie, że przekroczyć granicę banału i słodyczy, lub pójście w stronę humoru nie na miejscu, nie byłoby czymś skomplikowanym.
Trzeba też zaznaczyć, że „Love, Rosie” to ekranizacja powieści Cecilii Ahern, pt.: „Na końcu tęczy”, która w dużym stopniu mogłaby odpowiadać za nastrój i fabułę. Cały wic polega jednak na tym, że książka Ahern składa się z listów, e-maili, SMS-ów, które Rosie i Alex wymieniali między sobą. Oklaski należą się więc odpowiedzialnym za „Love, Rosie”, że nie poszli w tym kierunku, a skupili się na życiu bohaterów oraz relacji między nimi a z pewnością nie było to zadanie proste, jak budowa cepa.
Klimat, zgrane plenery, świetnie komponujące się z opowiadaną historią i muzyka, która świetnie podkreśla obraz... Wszystko byłoby na nic, gdyby nie dobrze dobrana obsada aktorska. Lily Collins i Sam Claflin fantastycznie wypadają w rolach Rosie i Alexa. Uwielbiam obrazy, gdzie trochę się zaciera na rzecz odtwarzanej postaci. I tak też jest w „Love, Rosie”. Claflin i Collins wczuwają się w rolę i to za sprawą ich gry, naprawdę identyfikujemy się z bohaterami, nie pozostajemy obojętni i prędzej czy później zaczynamy kibicować tej dwójce. Role drugoplanowe na szczęście nie pozostają w tyle i tak świetnie wypada Jaime Winstone w roli Ruby, Suki Waterhouse, jako Bethany, czy Art Parkinson w roli ojca Rosie.
Wydanie DVD do ubogich nie należy. Monolith Video oprócz płyty z filmem zaserwował na dodatek w formie książki zawierającej opisy bohaterów, fabuły i przygotowań do kręcenia filmu. Zawarto w niej również informacje dotyczące Cecilii Ahern. Na płycie oprócz zwiastuna „Love, Rosie” mamy możliwość obejrzenia trailerów innych produkcji.
Obraz Christiana Dittera nie jest ani zły, ani wybitny. „Love, Rosie” jest za to miłą dla oka mieszanką komedii romantycznej i melodramatu, mieszanką dobrze zagraną i dobrze zrealizowaną. Pozycja idealna na wieczory pod kocem z lampką wina w ręku... niekoniecznie romantyczne.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.