Niewiele jest filmów, których esencją są dialogi przepełnione inteligencją, humorem i lekkością pojmowania sztuki i literatury. Do tego rzadko się zdarza, aby tego rodzaju sztuka sprawdzała się na ekranie. Sztuka dlatego, gdyż fabuła i wykonawcy zostali wprost zabrani z desek teatru, na których spektakl „Męska historia” odniósł spory sukces. Postawienie przed kamerą młodych aktorów teatralnych, którzy z kamerą dotychczas obcowali niezwykle rzadko, było nader ryzykownym eksperymentem, który z pewnością się powiódł. Duża w tym zasługa Frances de la Tour i Richarda Griffiths'a, których doświadczenie aktorskie w połączeniu z grą młodych, jeszcze nieokrzesanych, wyważa cały przekaz filmu. Zresztą właśnie gra aktorska jest największym atutem "Męskiej Historii".
Wbrew tytułowi, historia przedstawiona na ekranie, ma niewiele wspólnego z męskością, dosłownie i w przenośni. Bo jak tu mówić o męskości, tej prawdziwej i tej wyświechtanej, kiedy głównymi bohaterami są nastolatkowie, którzy mają głowy przepełnione hormonami, a jednocześnie pragnieniem dążenia do wiedzy. Historia opowiada właśnie o chłopcach, nie mężczyznach, którzy chcą dojrzeć poprzez wiedzę, obcowanie ze sztuką. Ta dojrzałość ma pokazać, że są gotowi na to, aby być przyjętymi na prestiżowe brytyjskie uczelnie Cambridge i Oxford, gdzie po prostu wymaga się znajomości sztuki i wiedzy o niej. Całość jest ubrana w lekki poetycki klimat, okraszony błyskotliwością dialogów i bardzo wieloma trafnymi cytatami z wielkich dzieł angielskiej literatury. Dodając do tego wszystkiego typowy angielski humor dostajemy prawdziwie inteligentną mieszankę, którą ogląda się z nie mniejszą pasją niż ta, z jaką grają aktorzy.
Wśród wielu zalet film ma jednak dwie wady. Pierwszą jest częste porównywanie go do „Stowarzyszenia umarłych poetów” Petera Weir'a. Bo i historie podobne (choć jednak różne), szkielet fabularny niemalże identyczny, tylko wykonawcy inni. Właśnie. Tylko. Porównując obydwa filmy pod względem obsady i gry aktorskiej to „Męska historia” wypada nie gorzej niż „Stowarzyszenie...”. Co więcej jest to atut filmu. Młodzi aktorzy w żaden sposób nie mogą być przeżarci sztuką filmową, dzięki czemu czuje się tą teatralną lekkość podejścia do tematu. A właśnie o lekkość przekazu chodzi, o wchłanianie każdego słowa, dialogu, zrzucając na drugi plan determinację bohaterów w dążeniu do zaspokojenia niedojrzałych potrzeb. Co najważniejsze czuć energię wyrywającą się ze starych murów nader pruderyjnej brytyjskiej szkoły dla młodych chłopców. Pruderyjność, której synonimem są eleganckie mundurki, pod którymi tętni życie, jakiego nie powstydziliby się najwięksi pisarze.
Drugą wadą jest ciężar gatunkowy filmu. Ktoś kto nie obcuje zbyt często (lub wcale) z poezją i literaturą klasyczną będzie miał problem ze zrozumieniem wielu kwestii, jakimi raczą nas scenarzyści. Tu do zrozumienia przekazu nie wystarczy znajomość Harrego Pottera, gdyż film operuje często bardzo trudnym językiem, który współcześnie można spotkać tylko w dramatach Szekspira czy poezji Byrona. Ale to nie znaczy, że nie warto zapoznać się z filmem, tudzież z literaturą, na jakiej bazują niektóre dialogi. Wręcz odwrotnie. Zasiąść, zobaczyć, przetrawić, a przede wszystkim, zainspirować się czymś nowym. Bo naprawdę warto.